Pogoda była fatalna. Wiatr urywał głowę. Od czasu do czasu wszystko tonęło w deszczu. Po niebie przewalały się grube, niskie chmury. Pogoda wyjątkowo niefotogeniczna. Tak myślałem jeszcze kilka miesięcy temu. W Szkocji zerwałem jednak z rutyną i poszukiwaniem wyłącznie magicznego światła.
Umówiłem się z Jarkiem na kwiatki. O zachodzie słońca. Na zachód szansa była niewielka, ale kto nie ryzykuje ten nie ma.
Pierwsza próba i porażka na całej linii. Przylaszczki niby są, ale w zasadzie ich nie ma. Takie mizerne, wynędzniałe. Zupełnie nie przypominają tych sprzed kilka lat. Na dodatek trzęsą się z zimna na tym lodowatym wietrze. Odpuściliśmy sobie. Była też dodatkowa przyczyna. Człowiek z bronią. Ni stąd ni zowąd pojawił się w lesie. Broń wyglądała na wiatrówkę z lunetą. Ale na broni się nie znam. Nie ufam natomiast ludziom, którzy biegają z nią po lesie. Nie mogłem się skupić na zdjęciach. Cały czas miałem wrażenie, że krzyż wizjera jest na mojej głowie.
Wybraliśmy opcję drugą – ranniki. Z tego co wiedziałem, to już się pojawiły. I rzeczywiście. Pagórki były nimi usłane. Już trochę przekwitły, ale nadal ładnie się prezentowały. Nad nimi huraganowy wiatr próbował wyrwać drzewa z korzeniami. Ranników to jednak niewiele obchodziło. Trwały w bezruchu niczym skała.
Zaprzyjaźniliśmy się z nimi. Trwało to aż do zachodu słońca. Jak się okazało, las krył w sobie wiele tajemnic. Duchy, tajemnicze postacie, krążki światła. A wokół wielkie zgromadzenie ranników. Pewnie się zastanawiały, czy w kolejnym roku też przybędą w to miejsce na gusła.
Leave a reply