Dzień drugi zimowej wyprawy na Islandię.
20 marca, czwartek
Budziki nastawiamy na godz. 6.00. Do wschodu będziemy mieli wystarczającą ilość czasu. Kiedy budzi się odzywa o dach samochodu mocno bębni deszcz. Wszystko wokół tonie. Na niebie niskie, szare chmury. Od czasu do czasu zacina śniegiem. Nie tak miało być. Przekręcamy się zatem na drugi bok. Po nocy jestem jednak cały połamany. Ciągle się zsuwałem. Ciepło jakoś też nie było, szczególnie w głowę. Ale najgorsze jest to, że bolą mnie plecy i to tak, że ruszać się prawie nie mogę. Znam ten ból. Kiedy się pojawiał to najczęściej znikał po kilku chwilach (ale wcześniej potrafił mnie prawie sparaliżować). Teraz jest jednak inaczej – nie chce ustąpić.
Jesteśmy już wybudzeni. Zaczynamy rozmawiać. Mam wielką ochotę na kawę, ale jak na razie nie chce mi się jej przygotowywać. Niestety serwis pokojowy nie działa. Kiedy tak rozmawiamy nagle otwierają się chmury. Jest szansa na jakieś światło. Jest już co prawda po wschodzie słońca, ale to musi nadal być nisko nad horyzontem. W pośpiechu ubieramy rzeczy. Przerzucamy walizki na tylne siedzenia i z całym tym majdanem na tyle podjeżdżamy na drugą plażę (po lewej patrząc w kierunku oceanu). A tam niespodzianka. Mnóstwo samochodów, jakieś przyczepy. Wygląda to jak wesołe miasteczko. Podbiega do nas młody Islandczyk. Zakaz wjazdu. Kręcą film. Nie możemy wjechać na plaże. To nic, że na plaży nikogo nie ma i nic się nie dzieje. Nie można i już. Nie mamy ochoty się wykłócać. Jedziemy zatem na plażę obok.
Szarża po ciemnych piachu plaży prawie zakończyła się zakopaniem naszego samochodu. na szczęście i w ostatniej chwili udało się wycofać i obszedłem się jedynie strachem. Wysiadamy. deszcz nadal popaduje, a od czasu do czasu sypnie śniegiem. Wieje za to całkiem mocno. Idealne warunki do fotografowania.
Podchodzimy do plaży. Wokół mnóstwo porozrzucanego lodu. Lśni bielą. Daleko w głąb plaży leży mnóstwo małych kawałków. Najwyraźniej przyniesione zostały przez przypływ. Przy brzegu widać całkiem spore bryły lodu. Wiatr i fale wściekle o nie uderzają. Będzie co robić.
Zapamiętawszy mokre buty podczas listopadowego wypadu tym razem zaopatrzyłem się w ocieplane kalosze. Bardzo lekkie i nad wyraz wygodne. O dokładnie takie. Szkoda tylko, że zajmowały połowę walizki. Marcin miał lepszy patent – takie cienkie wodery nakładane na buty. Można je było dosyć ciasno spakować. W każdym razie moje kalosze wraz z goreteksowymi spodniami tworzyły barierę nie do przejścia. Mogłem sobie spokojnie stać w wodzie. Nawet większe fale nie były dla mnie zagrożeniem. Woda szybko spływała po spodniach na zewnątrz. Jednym słowem – bajka.
Warunki fotograficzne okazały się jednak bardzo trudne. Nie nadążałem z suszeniem przedniego filtra. Wiatr tarmosił aparatem. Reszty dopełniał wszechobecny śnieg i zamiecie. Takich ja my, śmiałków, było kilku. Ale wreszcie daliśmy za wygraną. O 9.00 zeszliśmy z plaży. Czas na gorącą kawę i herbatę. Ten kto wynalazł jetboila powinien dostać podróżniczego nobla. Maszynka jest naprawdę wspaniała i bardzo szybko gotuje wodę. Po chwili cieszyliśmy się ciepła kawą i niesamowitymi widokami zza okna samochodu.
Dzisiaj czekała nas prawdziwa fotograficzna uczta. Mieliśmy bowiem wejść do jaskini lodowej. Umówiliśmy się z naszym przewodnikiem – Bartkiem z Islandia4u nad laguną. Do spotkania mieliśmy jeszcze godzinę. Później przyszedł esemes, że będą trochę później ze względu na trudne warunki na drodze. Dodatkowy czas spędziliśmy na suszeniu aparatów nad laguną i kolejną, dobrą kawą tym razem z automatu w pobliskim barze. Zagadując załogę dowiedzieliśmy się, że filmowcy przyjechali dzisiaj w nocy. I że oni, jako współwłaściciele tego terenu, nie dali zezwolenia na filmowanie. Zrobił to drugi współwłaściciel. Ale jeśli będziemy mieli nadal problemy z dostaniem się na plaże, to wystarczy powiedzieć. Oni to załatwią. Plaża będzie nam dana. Dodatkowo w ramach newsów podzielili się z nami informację, że od zachodu idzie bardzo silny sztorm. Wiatr miał wiać kilkadziesiąt kilometrów na godzinę. Sztorm miał przyjść po południu. Miny nam trochę zrzedły, bo jak wiatr się rozpędzi to z fotografii nici. Pożyjemy zobaczymy.
Krótko przed 11 spotykamy się z Bartkiem. Jest ze swoją dziewczyną i rodzicami. Taka rodzinna wycieczka. Wsiadamy do ich Land Rovera i jedziemy za lagunę. Trasę znam bo większość pokonywałem w listopadzie w poszukiwaniu kadrów. Po kilkunastu minutach docieramy do szerokiego strumienia. Bartek postanawia go nie przekraczać samochodem. Do jaskini mamy zresztą niedaleko. Zostajemy zatem po drugiej stronie strumienia. Na wyciągnięcie ręki mamy lodowiec. Widać w nim dziury – tam właśnie jest jaskinia. Po drugiej stronie strumienia stoi kilka terenowych samochodów – to lokalne firmy organizujące wycieczki do lodowych jaskiń dla żądnych wrażeń turystów. Też mieliśmy kupić bilet, ale wszystkie miejsca były już wyprzedane (ogólnie jest ich niezbyt wiele). Na szczęście udało mi się znaleźć w sieci Bartka.
Ubieramy uprząż, kaski. Nie jest wykluczone, że do jaskini zjedziemy na linie. Od razu przypomina mi się Nowa Zelandia i nasze przygody w Waitomo Caves. Śnieg ostro zacina. Obładowani sprzętem zaczynamy króciutkie podejście. Lód okazuje się twardy i przechodzimy do wyjścia do jaskini po lodowych mostach. Zjazdu nie będzie. Szkoda, byłoby widowisko, nie mówiąc o fotografii.
Wchodzimy do jaskini. Już u wejścia widać, że jesteśmy u progu innego świata. Wszędzie otaczają nas niebieskie i białe ściany lodu. W nim odbijają się promienie światła. Jest cicho. Nie słychać padającego śniegu. Ciszę mąci jedynie plusk płynącej przez jaskinię rzeczki. Która nota bene jest całkiem głęboka w niektórych miejscach. Oczywiście słychać kilku turystów, ale te dźwięki można łatwo wyciszyć. Jest naprawdę magicznie. Sufit nie jest wysoko. Można go dotknąć ręką, polizać. Przez dziury w stropie wpada śnieg tworząc małe piramidy śniegu. I światło. Ono zmienia wszystko.
Jeszcze na dobrze nie weszliśmy do jaskini, a już mamy lokalnego przewodnika na karku. Zachowuje się tak, jakby jaskinia była jego. Wypytuje nas po co tutaj jesteśmy i że powinniśmy kupić bilety w ramach organizowanych przez niego wycieczek. Oczywiście nie ma racji – każdy ma wolny wstęp do takich jaskiń. I nic mu do tego co tutaj robimy. Po kilku minutach wymiany zdań daje sobie spokój.
Zagłębiamy się w ten świat. Trudno go nawet opisać. Jaskinia jest kręta i bardzo długa. Co chwila przez strop wpada snop białego światła. Zachmurzenie na górze daje wściekle niebieski kolor tutaj na dole. Oj, nie spodziewałem się takich widoków. Przy następnej wizycie trzeba będzie poświęcić cały dzień. Często nie wiadomo co jest pierwszym planem. Wszystko się miesza. Lód jest niebieski, to zielony, czy wreszcie fioletowy.
Grupa przed nami realizowała chyba jakiś projekt. Na jednym z zakrętów ustawiono bowiem krzesła i stolik w bajkowej scenerii. Na stole stał kwiat – czerwony i butelka wina. Niestety nie zaprosili nas na późniejszy poczęstunek :-).
Nie czuję tego lodu nad sobą. Może się już przyzwyczaiłem. W końcu to nie pierwsza wyprawa w takie egzotyczne miejsca. Ale dla kogoś z klaustrofobią to może być ciężkie przeżycie. Oj ciężkie.
Ostatecznie opuściliśmy jaskinię po 3 godzinach. Czas płynął tam bardzo szybko. Wręcz miałem wrażenie, że jestem tutaj dopiero 20 minut.
Zdjęcia robiło się ciężko. Przy takim “wow” bardzo trudno zrobić dobre zdjęcia za pierwszym razem. Człowiek nie wie na co patrzeć. Myślę, że kolejnym razem będzie już lepiej.
Jaskinie są tworem sezonowym. Są dostępne od listopada do marca, czyli podczas zimy. Później po prostu zawalają się, gdy przychodzi ciepło wiosny. W listopadzie trzeba ich poszukać, bo prawie zawsze są w innych miejscach niż poprzednio. Znakiem ich obecności może być wypływająca rzeczka. W jaskiniach zawsze coś widać – nie jest tutaj całkowicie ciemno, pomimo grubej warstwy lodu nad głową. Naprawdę warto je odwiedzić.
Po wyjściu z lodowca przywitało nas słońce. Chmury się mocno rozstąpiły i wszędzie wokół nas widniały szczyty pokryte kobiercem białego puchu. Od razu też zrobiło się ciut cieplej. Aż chciałoby się iść na okoliczne szczyty. Krajobraz tylko do tego zachęca. Bartek odwozi nas do samochodu pozostawionego w lagunie. Żegnamy się. Jeśli planujecie jakieś wypad na Islandię i potrzebujecie przewodnika czy pomocy to mogę go szczerze polecić. Wystarczy skontaktować się z nim przez Facebooka.
Nad laguną istne mrowie fotografów. Po prostu nie było gdzie stanąć. Za namową Bartka pojechaliśmy zobaczyć jeden z wielu w tym rejonie lodowców. Podobno był cały zielony. Przynajmniej jeszcze kilka dni temu.
Po drodze wjeżdżamy jeszcze na drogę prowadzącą do drugiej laguny. Chcę pokazać Marcinowi miejsce na nocne zdjęcia zórz. I od razu sprawdzić, czy droga jest przejezdna. Wszystko gra, więc jedziemy dalej. Postanawiamy podjechać do drugiej laguny od drugiej strony. Tutaj droga jest trudniejsza – nikt nią nie jechał i jest trochę śniegu. W pewnym momencie robi się zbyt głęboko. Boimy się zakopać. Wycofuję zatem samochód. Ta strona laguny odpada. A szkoda, bo już z daleka widać, że w lagunie od tej strony stoją potężne góry lodowe. W sam raz jako pierwszy plan na nocne zdjęcia.
Wracamy na drogę nr. 1. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do skrzyżowania. Tu mamy skręcić na nasz lodowiec. Przed nami droga pokryta białym puchem. Na szczęście przed nami jechał tutaj ktoś większy. Nie zastanawiając się zatem ruszyliśmy po śladach. Gdyby nie one, to nie wiedziałbym jak jechać. Po kolejnych minutach stanęliśmy na parkingu. Otaczały nas wysokie szczyty. U stóp rozciągała się zamarznięta mała laguna z bajecznymi wzorami z lodu i śniegu. Czoło lodowca było na dotknięcie ręki. Rzeczywiście lód był mocno zielony. Był, gdyż teraz przykrywał go świeży śnieg i ta zieleń wystawała z nielicznych już miejsc. Miejsce było cudowne. Cisza, zero turystów nie licząc jednego Pana, który zresztą przetarł ten szlak i właśnie się zbierał. Wymieniliśmy kilka słów – potwierdził to co mówił Bartek – jeszcze dwa dni temu było tu może zielonego lodu. Szkoda. Ale i tak miejscówka była bajeczna.
Słońce przypiekało, a do zachodu mieliśmy jeszcze sporo czasu. Przyszła zatem pora na jedzenie. Zabraliśmy żywność, palnik i sprzęt i podeszliśmy sobie blisko lodowca. Staliśmy na wysokiej na kilkanaście metrów skarpie, z której roztaczał się widok na zamarzniętą lagunę, czoło lodowca i okoliczne góry i pagórki. Przymocowana do skały tablica pamiątkowa przypominała, że nawet na Islandii góry mogą się upomnieć o swoją daninę, jeżeli tylko nie przestrzega się zasad lub po prostu ma się pecha. Tym razem góry upomniały się o dwóch Niemców. Przed nami nad lodowcem wznosił się najwyższy szczyt Islandii – Hvannadalshnúkur – o wysokości 2199 m n.p.m. Cel mojej przyszłej wędrówki. Tuż obok niego można było zobaczyć szczególną iglicę, którą wypatrzył Marcin. Pięknie się prezentowała. Na górze musiały być cudne warunki – nie było pióropuszy ze śniegu, nie mogło zatem wiać.
Po kilkunastu minutach zajadaliśmy się obiadem. Oczywiście liofilizaty i kawa. Smakowało wybornie w takich okolicznościach przyrody. Zrobiło się tak ciepło, że zrzuciliśmy kurtki i polary. Marcin był w samym podkoszulku. Czas schodził nam na rozmowach. Postanowiliśmy zostać tutaj na zachód słońca – kąt padania promieni był odpowiedni i przy lekkim szczęściu góry mogły się ostro zaróżowić.
Wreszcie przyszedł czas na zdjęcia. Miejscówek było tyle, że trudno było się zdecydować. Wróciliśmy w kierunku samochodu – sterczące tam głazy były całkiem interesujące. W ruch poszła Mamiya. Marcin przeżył lekkie ukłucie strachu, gdy odpadła mu od … głowica. Na szczęście posiadał umiejętności McGivera i jakoś ją poskładał, tak, że służyła mu dzielnie do końca wyjazdu.
Zachód słońca coraz bliżej, zaczęło się zatem dziać. Nie jest co prawda tak jak sobie wymarzyliśmy, ale i tak jest ciekawie. Rozdzielamy się. Ja pędzę co tchu w góry, byle wyżej i dalej. Aby zobaczyć gorejącą iglice i inne ośnieżone szczyty. I mieć na pierwszym planie u dołu potężny lodowiec z mnóstwem szczelin. A po drugiej stronie bajeczny widok na zachodzące słońce. Marcin trawersuje wzgórze z widokiem na zamarzniętą lagunę. Światło bardzo szybko się zmienia. Coraz to dalsze kawałki gór pogrążają się w mroku. Od razu robi się zimniej. Ale mnie rozgrzewa robienie zdjęć. Kończę z lodowcem i jak szalony biegnę na pobliskie, całkiem wysokie wzgórze. Zajmuje mi to trochę czasu, ale widok na zachód jest bajeczny.
Uwielbiam te chwile pełne adrenaliny, kiedy mózg (a dokładniej jego część artystyczna :-) pracuje na pełnych obrotach. Czasami to nie wystarcza, aby zrobić dobre zdjęcie. Ale przecież czasami chodzi o to, aby gonić króliczka, a nie go złapać.
Kiedy słońce już całkowicie znika za horyzontem udaję się na poszukiwania Marcina. Po kilku minutach docieram do niego – jest na samy brzegu laguny. A tu zacumowały ogromne statki z dziobami skierowanymi w naszą stronę. I znowu zdjęcia.
W międzyczasie nad lodowiec przyjeżdża … Bartek. Mijamy się gdzieś pośród wzgórz.
Wracamy do samochodu. Oczywiście na herbatkę. Niebo nad nami robi się granatowe. Pojawiają się pierwsze gwiazdy. Będziemy polowali na zorze – to jasne jak słońce. Na razie czekamy na ciemniejsze niebo – chcemy fotografować gwiazdy w tym niesamowitym krajobrazie.
Początki są oczywiście trudne. Eksperymentuje na różnych czasach i ISO. Na niektórych zdjęciach pojawia się tajemnicza czerwona poświata na ośnieżonych szczytach. Nie wiemy co to jest. To na pewno nie jest zorza. Ale na jednej z fotografii pojawia się czerwona łuna na niebie. W tym kierunku może być tylko zorza. Nie namyślając się wiele wsiadamy do samochodu i jedziemy jej poszukać. Trochę teraz tego żałuję, bo trzeba było jeszcze z godzinkę posiedzieć i porobić zdjęcia gwiazd z lodowcem. Trzeba będzie o tym pomyśleć następnym razem.
Dojeżdżamy do głównej drogi. Tam na skrzyżowaniu na poboczu stoi grupa z workshopów i robi zdjęcia. Nie powiem, aby krajobraz był właściwy. To takie robienie zdjęć ze znakami na pierwszym planie. Na nasze pytanie, czy są zorze odpowiadają twierdząco – ale są bardzo słabe. Postanawiamy jechać nad drugą lagunę. Oczywiście od strony gdzie jest dostęp.
Już podczas drogi widzimy zorzę. Jej zielone wstęgi pięknie układają się nad północnym horyzontem. Czyli nad górami. Jest dobrze. Czujemy dreszcz podniecenia. Dzień obfituje w zdarzenia, a to przecież nasz pierwszy dzień tutaj. A już się tyle dzieje. Zajeżdżamy pod drugą lagunę. Trochę wieje. Nie na tyle jednak mocno, aby przeszkadzało nam to w robieniu zdjęć. Zabieramy sprzęt i ciepłe ciuchy i zaczynamy szukać kadrów. Nauczony już doświadczeniem z pierwszej wyprawy staram się znaleźć kadr z pierwszym planem. Wysokie góry są trochę odległe, za pierwszy plan robią zatem pobliskie skały i tafle lodu. Zorza się zmienia. To świeci mocniej to słabiej. Jest nisko nad horyzontem. Szkoda, ale nie można mieć wszystkiego. Na długich czasach ujawnia się czerwony kolor. Staram się tak dobierać czas naświetlenia, aby gwiazdy były punktowe. To pierwsze poważniejsze zdjęcia mojego nowego nabytku Canona 16-35/2.8. Mam nadzieję być zadowolonym.
Wokół nas jest bardzo ciemno. Księżyc ma wzejść dopiero za dwie godziny. Trzeba uważać jak się chodzi bo łatwo tutaj się potknąć. Docieramy do brzegów zamarzniętej laguny. Zorza nadal świeci.
Po godzinie godzinie fotografowania kończymy zabawę w tym miejscu. Nieźle podekscytowani jedziemy nad lagunę. O dziwo jest tylko kilka osób. Widocznie plotka o nadciągającym huraganie przegnała wszystkich. Znowu robimy zdjęcia. Zorza jednak najwyraźniej osłabła. Nadal jednak od czasu do czasu daje o sobie znać.
Wreszcie potwornie zmęczeni postanawiamy iść spać. W razie czego zawsze możemy wyjść z samochodu. Znowu śpimy nad laguną. Będziemy mieli blisko na poranne zdjęcia. Stawiam samochód na górce. I znowu będziemy zjeżdżać. Ech. Plecy nadal mnie bolą. Boję się trochę o ich stan po nocy w takich warunkach. Jeszcze gorąca zupka, zęby umyte w lodowatej wodzie i do śpiwora. Omawiamy jeszcze słabnącym głosem plan na jutro i nasze dzisiejsze doświadczenia. Marcin jest najwyraźniej uradowany. Nie może uwierzyć w to co dzisiaj – przez jeden dzień – zobaczył. Ja też jestem bardzo zadowolony. Warto było przyjechać.
Relacja z pierwszego dnia wyprawy jest dostępna tutaj.
Leave a reply