Dzień trzeci zimowej wyprawy na Islandię.
21 marca, piątek
Tym razem wstaliśmy mocno przed świtem. Daleko nie mieliśmy, ale poranna kawa działa cuda. Stąd daliśmy sobie trochę czasu na jej poranne zaparzenie. Noc nie była z tych najlepszych. Plecy nadal mnie bolały, choć z rana jakby trochę mniej. Może dzisiaj przyjdzie czas zażyć Ketonal?
Kawa smakowała wybornie, pomimo tego, że to zwykła Nesca 2w1. Ale w takich warunkach :-). Siedząc w samochodzie z otwartym bagażnikiem (takie nasze okno na świat) zastanawiałem się, co też przyniesie nam dzisiaj dzień. Jak na razie to Islandia nas nie rozczarowała. Ale koniec kontemplacji, czas ruszyć na zdjęcia.
Księżyc pięknie nam przyświecał gdy wysiadaliśmy na plaży z samochodu. Plaża po lewej nadal była zajęta przez ekipę filmową. Znowu zatem udaliśmy się na plażę prawą. Wszędzie leżały porozrzucane kawałki lodu. Fale nie były duże, ale i tak cały brzeg bulgotał.
Zapowiadał się szybki wschód. Czyli taki, gdzie słońce bardzo szybko wychodzi zza horyzontu. Bez nisko leżących chmur światło prawie od razu jest ostre i fotografowanie bardzo szybko się kończy. Poza tym niebo bez chmur jest nieciekawe i wyprane z kolorów. Cóż, takie życie. Wczoraj sypał się nam na głowę śnieg, dzisiaj będzie świeciło słońce. Za to kocham ten kraj.
Na plaży nie ma nikogo. Strasznie to dziwne. Zawsze kłębi się tutaj tłum fotografujących. No, może nie tłum, ale kilka osób o świcie można zawsze spotkać. Tym bardziej, że wschód słońca zaczyna się o 7.30. Nie jest to wcale wczesna pora. Ale nie ma nikogo. Mamy całą plaże dla siebie. Super, nie trzeba będzie unikać ludzkich elementów.
Zdjęcia wychodzą wściekle niebieskie. Jest jeszcze noc i balans bieli szaleje. Na Velvii będzie podobnie.
W oddali, na horyzoncie widać góry Vesturhorn. Pięknie się komponują z małymi górami lodowymi, które pływają na pierwszym planie. Do tego dochodzi niebo, które zaczyna jednak mienić się czerwienią. Pojawiają się lekkie chmurki. Jest ciekawie. Trzeba tylko popuścić wodze wyobraźni. Nie trwa to oczywiście wiecznie, ale mam wystarczająco dużo czasu, aby zrobić kilka zdjęć. Takich, które mi się podobają.
Odwracam się na chwilę od oceanu i moim oczom ukazuje się najwyższy szczyt Islandii, który góruje nad laguną Jökulsárlón. Kiedyś na niego wejdę. Nawet wiem kiedy. Na razie jednak patrzę na niego jak urzeczony – powoli zaczyna łapać pierwsze promienie słońca. Wierzchołek tonie w chmurach, ale od czasu do czasu widać zabarwiony fioletem śnieg. Ech, być tam teraz na samej górze.
Wołam Marcina i pokazuję mu to co widzę. Jesteśmy zgodni – trzeba jechać nad lagunę – tam może się coś dziać. Biegniemy zatem do samochodu. Sprzęt ląduje byle jak w bagażniku. Po dosłownie jedne minucie już wyskakujemy z samochodu. Opłacało się – widać już gorejące stoki szczytu leciutko odbijające się od tafli laguny i wszechobecnego lodu. O dziwo, również tutaj jesteśmy sami. Jest tylko jedna osoba. Wszyscy stąd pojechali. Mogą sobie jedynie pluć w brodę, bo widowisko jest przecudne.
I znowu oddajemy się pasji fotografowania. Początkowo stoję na niewielkim wzniesieniu, aby mieć lepszy widok na całość sceny. Później zmieniam kąt widzenia i ląduje u stóp laguny. Szukam kadrów. Rozglądam się wkoło siebie. Znowu wchodzę na kolejne wzniesienie. I tak w kółko. Byle chłonąc obrazy. I móc je oczywiście zapisać. Zmieniam Canona na Mamiyę – od razu wzrasta komfort pracy, bo wizje jest niesamowicie duży i jasny. Wybieram kadry, trochę inne od tych, które robiłem przed chwilą.
Wreszcie światło powoli staje się już za ostre, szczególnie w połączeniu z białym lodem. Dołączam do Marcina, który siedzi na brzegu. Kontemplujemy obrazy.
Ale to jeszcze nie koniec.
Nagle przypływa do nas zaciekawiona foka. Po chwili druga. Pluskają przed nami. Jakby odgadły, że jesteśmy fotografami. Jak na zawołanie pierwsza z nich gramoli się na nieodległa taflę lodu. Po kilku minutach dołącza do niej druga. Na dodatek kręci się jeszcze trzecia. Towarzyszy im ptak, którego nazwałem w myślach perkozem. Bo miał taki dłuższy dziób.
Foki pięknie pozują. Ach, szkoda, że nie mam tutaj jakiegoś Canona z cropem – pozwoliłby na bliższe kadrowanie. A tak muszę się zadowolić 400 mm. Ale i tak foki wypełniają dużą część kadru. Dawno nie miałem tak bliskiego spotkania z nimi. Ostatnio na Grenlandii, a jeszcze wcześniej na Nowej Zelandii. Siedzimy z Marcinem na brzegu i podziwiamy te nasze modelki. Trzecia foka popłynęła gdzieś hen daleko. Widocznie towarzystwo jej nie odpowiadało. Podpiąłem nawet do mojego aparatu obiektyw Marcina 300/2.8 z z tc – było tak samo daleko, ale ciężar wzrósł chyba dwukrotnie. Strach to nosić ze sobą po górach.
Wracamy do samochodu. Pogoda w kratkę. Raz jest słońce, raz chowa się za chmurami. Ogólnie jednak nadal można robić zdjęcia, choć trzeba już uważa na światła.
Postanawiamy ruszyć do Hofn i po drodze się trochę rozejrzeć. Z laguny to ok. godziny drogi. Krajobraz już trochę znam – jechałem tędy w listopadzie zeszłego roku. Nie mniej jednak nadal jest co podziwiać. Wysokie góry są prawie przyklejone do wybrzeża. Nie ma tutaj pagórków – od razu prawie pionowa ściana na 1500 metrów. Wszystko oblepione śniegiem. Nasza droga jest na szczęście przejezdna.
Docieramy do miasteczka. Akurat na lunch. Pytamy o jakąś restaurację na stacji paliw i Pani wskazuje nam nieodległy budynek. Robi dobre wrażenie. Nie zastanawiamy się długo. Parkujemy swojego Hyundaia tuż pod oknami restauracji i wschodzimy do środka. Wita nas miły, subtelny zapach jedzenia. Knajpa na razie pusta, ale już po chwili wiemy, że dobrze trafiliśmy. Po kilkunastu minutach nie ma już bowiem wolnego stolika – sami miejscowi. Kuchnia powinna być zatem dobra. Zamawiamy po zupie z pieczywem, do tego islandzkie burgery. Wszystko wygląda bardzo świeżo i doskonale smakuje. Po godzinie jesteśmy najedzenie i ukontentowani.
Teraz trzeba to zrzucić. Jadąc do Hofn zauważyliśmy jeden z lodowców. Rzut oka na mapę i decyzja podjęta. Pojedziemy samochodem jak długo się da, a później pójdziemy pieszo. Wdrażamy nasz plan. Samochodem docieramy do pola namiotowego – oczywiście teraz jest zamknięte, ale można spokojnie zostawić samochód. Z GPS-a wynika, że do przejścia mamy jakiś kilometr, może półtorej biorąc pod uwagę rzeźbę terenu. A ta już po chwili daje nam się we znaki. Jest to najzwyklejsza w świecie morena polodowcowa – pełna kamieni i piasku. Idzie się jak po grudzie. Do tego trzeba dołożyć bardzo porywisty wiatr. Czasami jest tak silny, że zatrzymuje nas w miejscu.
Droga się wydłuża niemiłosiernie. Trzeba pokonywać kolejne moreny. Zawsze wydaje się, że to już jest ta ostatnio. Oczywiście po chwili nadzieją zamienia się w rozczarowanie.
Wreszcie docieramy do czoła lodowca. Nie ma żadnej większej laguny – od lodu dzieli nas góra kilkanaście metrów. Czoło wznosi się wysoko – tak na oko ok. 40 metrów. Lód jest niebieski i biały – we wszystkich możliwych odcieniach. Na brzegu leży połamana kra. Nie ma jakiś większych gór lodowych – zapewne ten lodowiec raczej spokojnie topnieje.
Wiatr daje się we znaki, ale oczywiście podejmujemy próbę sfotografowania tego kolosa. Po kilkunastu minutach szukania kadrów postanawiamy stąd uciekać. Stojąc pod wiatr brakuje nam już tchu. Na szczęście droga powrotna jest z wiatrem i mamy chwilę wytchnienia.
Lekko zmordowani docieramy wreszcie do samochodu. Trzeba ruszać dalej. Postanawiamy zanocować dzisiaj w normalnych warunkach. Od Bartka dostaliśmy namiary na gesthouse kilkanaście kilometrów za laguną. Ruszamy tam zatem, aby zostawić tam nasze bagaże i może się chwilę zdrzemnąć.
Po godzinie drogi udaje nam się znaleźć rzeczony gesthouse. Nie obyło się bez problemów, ale ostatecznie docieramy. To prywatny dom – takie pokoje na wynajem. Wspólna łazienka. Kuchnia. Właściciele mieszkają w drugim domu. Nad wszystkim wznosi się prawie pionowa ściana. Jeśli spadnie jakiś głaz to po nas. Jest wolny pokój. Cena ok – ok. 120 zł za osobę. Płacimy. Oczywiście kartą. To niewiarygodne, ale w zasadzie można w tym kraju obejść się bez gotówki. Wszędzie można zapłacić kartą. Zresztą – nie wypłaciłem z bankomatu, ani nie przywiozłem ze sobą ani jednej korony. Za wszystko płacę kartą. Trochę gotówki ma natomiast Marcin.
Po załatwieniu formalności możemy cieszyć się w miarę wygodnymi łóżkami. Wnosimy nasze toboły na górę. Mamy godzinę odpoczynku – później musimy ruszać. Biorę długi, gorący prysznic. Jestem w siódmy niebie. Później zalegam na chwilę na łóżku – a nawet zamykam oczy. Pokój jest mały – stoją w nim trzy łóżka i stół. Na stole – dwie olbrzymie lampy – jak do przesłuchań. Wygląda to co najmniej dziwnie. Pokój i łazienka są bardzo czyste i o to chodzi. Spartański wygląd i brak wygód nam nie przeszkadza.
Po krótkim odpoczynku znowu wsiadamy w naszego Hyundaia i ruszamy nad lagunę. Na zachód słońca. Co prawda zachód będzie nad górami, ale liczba chmur pozwala spokojnie założyć, że zachodu nie będzie. To oczywiście nie będzie nam przeszkadzało w fotografowaniu gór lodowych na czarnym piasku :-).
Kiedy docieramy do laguny okazuje się, że obie plaże są zajęte przez filmowców. Musimy czekać, ale ma to trwać dosłownie kilkanaście minut. I rzeczywiście – po tym czasie zaczyna się wielki eksodus ekipy filmowej. Po chwili wjeżdżamy powoli na drugą plażę – tym razem po lewej stronie. Ktoś z obsługi ratuje nas przed zakopaniem się w błocie po osie. Kiedy zblokowała się droga na plażę chciałem bowiem wyminąć wszystkich bokiem. I tutaj kierowca z żółtego jeepa wyskoczył ze swojego samochodu i zablokował mi drogę. Wielkie dzięki. Po chwili wjeżdżaliśmy już na plażę. Nasz ratownik wjechał swoim żółtym jeepem w pole małych gór lodowych i … zrobił sobie tzw. słeetfocie. Musiało bosko wyjść.
Znowu jesteśmy prawie sami. W pobliżu nie widać grup pasjonatów fotografii. To fajnie, pozwoli nam się to skupić na zdjęciach, a nie na unikaniu sobie nawzajem.
Oddajemy się fotografii. Wyłapuję co ciekawsze ułożenie lodu i kombinuję z wodą. Fotografuje mi się fantastycznie. Miejsce zmienia się co kilka minut, więc naprawdę można poszaleć z kadrami i eksperymentami. Tak jak przewidywaliśmy, słońce się nie pojawiło. Ale to nic. I tak byliśmy zadowoleni. Prognoza na noc jest niekorzystna, nie ma zatem szansa na zorze polarne. Będzie okazja się wyspać.
Wreszcie, już prawie po ciemku wracamy do samochodu i jedziemy do naszej nowej bazy. Po drodze wpadamy jeszcze do okolicznej stacji paliw gdzie jest też bar. Zajadamy frytki i pijemy piwo (ja jedno małe – jako kierowca, Marcin chyba trzy :-). W knajpce spotykamy … Polaka, który pracuje tu już trochę czasu. Marcin zamienia kilka słów. Okazuje się, że filmowcy dają im się we znaki – nocują w nieodległym hotelu. Dzisiaj przenieśli się do czoła jednego z wielu w tym rejonie lodowców.
Pokrzepieni wracamy do naszego pokoju. Omawiamy plany na poranek, czyścimy sprzęt i wreszcie zasypiamy. Za nami bardzo intensywny i długi dzień. Udany.
Relacja z poprzedniego dnia wyprawy jest dostępna tutaj.
Leave a reply