12h snu potrafi zabić każdego. Szczególnie w mrozach Arktyki. Nie było inaczej i tym razem. Po 6h przewracałem się już z boku na bok. Jeszcze telefon do domu z urodzinowymi życzeniami dla 5-letniego Antka o 3 w nocy i do wschodu zostały 3h. Przyszło poczytać mi Kindla i wreszcie można uznać, że dzień się rozpoczął. Wschodu nie zanotowano, ale dzisiejszy dzień stał pod znakiem psów haskich. W odmianie grenlandzkiej.
Niebo zachmurzone, pada drobny śnieg. Wieje. Na dworze minus 14 stopni, ale odczuwalna o niebo niższa. Miejscowi mówią – dodaj (a w zasadzie odejmij) 10 stopni i będziesz miał rzeczywistą temperaturę. Czyli minus 24 stopni. I 65% wilgotności jak to nad oceanem. Czyli słabo.
Ale co było robić? Psy już czekały.
Ubieram wszystko co mam. Kalesony, spodnie polarowe i spodnie śniegowe. Koszulkę z długim rękawem, polar 100, drugi polar 100, kurtkę z gęsiego puchu i wiatrówkę. Rękawiczki widnstoperowe i na nie te z gore-texu. Kominiarkę i czapkę i dwa kaptury. Wszystko w kosmicznych technologiach, z nitkami srebra i innymi bajerami. Cel – przetrwać 5h w pędzie przy temperaturze minus 24 stopnie. Czyli tak z – 35. Z lekka. Bo haskie potrafią naprawdę pędzić. Wiem coś o tym.
Wyglądamy z Błażejem jak Sigma i Pi. Ale już oczami wyobraźni widzimy siebie na saniach sunących w grenlandzkim krajobrazie.
Sprzęt fotograficzny przygotowany. Wyczyszczony, bateria naładowane. Wszystko gotowe.
Punktualnie o 9.30 podjeżdża pod nasze lokum w Ilulissat samochód. 10 minut później idziemy raźnie pośród niezliczonych psów w poszukiwaniu sań i naszych przewodników. Każdy z nas dostaje sanie, kilkanaście psów i przewodnika. Przed nami 35 kilometrów trasy pośród pagórków i gór północnej Grenlandii.
Po chwili podjeżdżają moje sanie. Witam się z moim przewodnikiem. Imienia nie jestem w stanie powtórzyć. Rozmawiamy przez chwilę. Psy są jakieć takie niespokojne. Pewnie czują co je czeka. A haskie są urodzonymi biegaczami i zawsze rwą się do biegu. Wyglądają ślicznie. Zadbane, z białą lub kremową sierścią, ufnymi oczami. Nie przepadam za psami, ale te naprawdę mnie urzekły. Potarzamy jeszcze zasady bezpieczeństwa, po czym wsiadam na sanie. Plecak ląduje z tyłu, a mój aparat na szyi. Nie ma się czego trzymać poza cienkim sznurkiem przechodzącym przez środek sań. Sanie są potężne – szerokie, wysokie, ważą swoje. Są o wiele mocniejsze niż sanie używane w Skandynawii. Inny jest też pomysł na prowadzenie psów. W Skandynawii psy chodzą parami, jedna para za drugą. Na Grenlandii wręcz przeciwnie – ciągną szeroką ława splątane. Z czego wynika ta różnica? Z topografii krajobrazu. Na Grenlandii mamy szeroki krajobraz pokryty niezliczona warstwą śniegu. W takiej Finlandii natomiast głównie pędzi się wśród drzew.
Ruszamy. Ostro. Bat zacina w powietrzu nie dosięgając psów. Sanie Błażeja lekko wysuwają się naprzód. W mojego przewodnika jakby coś trafia. Suniemy coraz szybciej i szybciej, wyprzedzamy sanie Błażeja. Lekko skręcamy i oto suniemy już po tafli zamarzniętego jeziora. Sanie suną to w prawo to w lewo. Mam wrażenie, że straciliśmy panowanie i psy biegną gdzie chcą. Czuć nerwową atmosferę, ale za bardzo się nie zastanawiam, bo suniemy naprawdę szybko co chwile wylatując na muldach lub kawałkach lodu w powietrzu. Zaczynam się zastanawiać, czy to przetrwamy. Dobrze, że aparat mam na szyi. Wpinam się palcami całą siłą w linkę i jako tako próbuję utrzymać się na saniach. W tym szalonym pędzie zawracamy, mijając o włos sanie Błażeja i wpadamy na pokryty skałami teren. Rzuca nas na wszystkie strony. Przewodnik próbuje uspokoić psy, ale te nie słuchają biegnąc do siną dal. Wreszcie,. Tuż przed olbrzymią skałą udaj mu się zatrzymać psy. Jest wyraźnie zdenerwowany, a ja mam kilka siwych włosów więcej.
Kilka minut trwa nim psy się uspokoiły. Przewodnik tłumaczy, że najprawdopodobniej pamiętały jeszcze wczorajszą lekką trasę i nie chcą dzisiaj biec gdzie indziej, gdzie będzie o wiele ciężej. A jak ciężko – zobaczcie sami. Na poniższym zdjęciu widać górę przed saniami na która musimy się wspiąć. Psom i nam nie będzie lekko.
Wracamy na nasz szlak i zaczynamy mozolną drogą pod górę. Czasami przewodnik schodzi z sań i biegnie razem z psami. Na końcu schodzę i ja, gdyż psom jest już naprawdę ciężko. Biegniemy razem z nimi. To niesamowita frajda, choć zacinający śnieg i milion warstw na sobie nie pomaga. Wyprzedzamy sanie Błażeja. Mój przewodnik lubi chyba być zawsze pierwszy.
Jak tylko osiągamy płaskowyż to zaczynamy naprawdę szybko sunąć po śniegu. Psu się strasznie wyrywają. Przewodnik potrafi je ustawić w biegu przerzucając je to na lewą, to na prawą stronę. Czasami wygląda to dość makabrycznie i zastanawiam się, czy taki pies sobie nic nie połamie. Ale okazuje się, że nie. Grupa jest niezwykle zgrana i ciągną niemiłosiernie. Po jakimś czasie stajemy i czekamy na sanie Błażeja. Za nimi dociera jeszcze kilka innych sań.
Sceneria wokół jest kosmiczna. Wszędzie śnieg, lód i czarne skały wystające spod białej skorupy. Pięknie to wygląda, szczególnie w tym miękkim rozproszonym świetle. Niebo nadal przykrywa niska pokrywa białych chmur. Pada śnieg, zacina wiatr. Choć zaczyna się przebijać słońce.
Po krótkim postoju pędzimy dalej i wyżej. Pokonujemy niezliczone pagórki i wzgórza. Czasami pędzimy co tchu, a czasami wleczemy się ostatkiem sił naszych psów. Docieramy do kresu naszej dzisiejszej podróży. Pokonaliśmy kilkanaście kilometrów. Wyjmujemy termosy z gorąca kawa i herbatą, jakieś ciastka zmrożone na kość. Podziwiamy widoki, zaprzyjaźniamy się z psami. Nieco wcześniej, po drodze napotkaliśmy dwa wałęsające się psy. Jeden kulał. Duże. Nie chciałbym takie spotkać będąc samemu. Początkowo nasi przewodnicy chcą je ze sobą zabrać – zapewne komuś odłączyły się od stada. Ale ostatecznie zostawiają je samym sobie. Jeśli nie wrócą same do wioski, to czeka je marny los. Po kilkunastu minutach postoju wracamy do naszych sań. O ile wcześniej było czasami ostro pod górkę, to teraz jest z górki. Prędkości są naprawdę duże.Odbijamy jeszcze na duże wzgórze z widokiem na lodowiec. Błażej chyba pojechał prosto, bo nie dociera do tego miejsca. Pod nami rozciąga się morze lodu. Krajobraz jest bardziej niż surowy. Lodowa pustynia.
Wracamy. Słońce zaciera ostro świecić, pojawia się nawet czasami niebieskie niebo. Śnieg przestał padać. Spotykamy inne sanie – za dwa tygodnie są zawody i wiele Inuitów zawzięcie trenuje. Niektórzy z nich tak zawzięcie, że przewracają sanie, kopią się w śniegu i tym podobne historie. Słychać tylko trzaskanie batów i pokrzykiwanie.
Wreszcie docieramy do wioski. Żegnamy się z psami i wracamy do naszego hotelu. Przed nami jeszcze zachód słońca.
Leave a reply