Na rodzinnych wakacjach nie jest łatwo o fotografię krajobrazową. Przynajmniej mi. Chęć spędzenia czasu wyłącznie z Rodziną robi swoje. Lenistwo to druga rzecz. Gdy nie ma partnera w fotografii, który mobilizuje, wstać jest naprawdę ciężko. Nawet, gdy wschód jest o 7.50, a Chłopcy brykają już od 6.00 rano!
Ale czasami uda mi się mobilizacja. Trzeba jeszcze przekonać Najwspanialszą z Żon. Napisanie apelacji w sprawie, którą się dostało na biuro 12h przed terminem to, kolokwialnie mówiąc, pikuś. Czasami się jednak udaje, za co niniejszym mojej Żonie dziękuję.
Tak było tym razem, gdy we wściekłych atakach polskiej zimy (która już zapewne nie wróci), docierałem do schroniska na Szrenicy. Wszystko wokół było pokryte białym puchem. Każde zejście ze ścieżki wijącej się tu i ówdzie zakosami groziło zapadnięciem się po kolona, a czasami nawet i głębiej. Parłem jednak do przodu. Miałem w końcu tylko kilka godzin światła przed zachodem, nockę i zachód. Obiecałem wrócić na lunch :-).
Szrenica jak zwykle sprawiała wrażenia schroniska, w którym właśnie ogłoszono alarm antyterrorystyczny. Kilka osób snuje się smętnie po korytarzu. Zimowe wejście przypomina mi opuszczony silos, gdzieś po nuklearnej zagładzie. Nigdy nie mam tu problemów ze znalezieniem noclegu ad hoc. Co cieszy.
Ręce mi tak przemarzły w super hiperendowych rękawiczkach, że w schronisku musiałem nabyć drogą kupna zwykłe wełniane rękawiczki. Założyłem je na swoje podstawowe i od razu poczułem się lepiej. Co prawda moje ręce wyglądały jak po jakiejś epidemii, ale nie przejmowałem się tym zbytnio. Na dworze szalało minus 15 stopni, a w perspektywie było jeszcze kilka stopni niżej podczas długiej nocy. Którą oczywiście miałem zamiar spędzić na zewnątrz. A przynajmniej jej część. Znacie to uczucie, gdy szczypiecie się w ręce, a pomimo tego nic nie czujecie? Tego chciałem uniknąć. No i wiatru. Ten, przy tej temperaturze mógłby być lekko zabójczy dla wszystkiego co się rusza. Czyli mnie. Nie zakładałem bowiem, że spotkam innych wariatów o 2.00 w nocy zastanawiających się w świetle zachodzącego Księżyca jak skadrować drzewko.
No cóż. Dany mi czas wykorzystałem maksymalnie. Co widać poniżej i w galerii poświęconej Karkonoszom. W przerwach czytałem czarnobylskie historie Swietłany Aleksijewicz. Te dopiero mroziły. Tym razem Kindle nie zamarzł (jak to miało miejsce w Patagonii).
Zdjęcie prowadzi do galerii. Wystarczy kliknąć, aby przenieś się w zimowe ostępy Karkonoszy.
Leave a reply