Jak zwykle przywitało naz zimno poranka. A w zasadzie nocy, gdyż do wschodu słońca było jeszcze bardzo dużo czasu. Cicho niczym ninja udaliśmy się do naszego samochodu i ruszyliśmy do wodospadu Dettifoss – największego wodospadu w Europie. To tutaj kręcono pierwsze sceny z „Prometeusza”. To tutaj właśnie „powstało” życie.
Prognoza pogody, która analizowaliśmy poprzedniego wieczoru, nie była zachęcająca. Mogło pojawić się niewielkie przejaśnienie, ale miały przeważać ciężkie, niskie chmury. Ale nawet niewielkie przejaśnienie potrafi zdziałać cuda, nie było więc mowy o pozostaniu w ciepłych łóżkach.
Po godzinie byliśmy na miejscu. Wybudowano tutaj olbrzymi parking, gdyż wodospad cieszy się niesłychaną popularnością wśród turystów. Od lipca najprawdopodobniej dostęp do wodospadu będzie płatny – cała infrastruktura leży bowiem na terenie prywatnym i pieniądze mają pozwolić na utrzymywanie infrastruktury w należytej formie. Jestem ciekawy jak to wpłynie na dostęp do wodospadu o wschodzie słońca.
Oczywiście byliśmy jedynymi „turystami”. Posiedzieliśmy sobie jeszcze w ciepłym samochodzie i po kilkunastu minutach ruszyliśmy piechotą w kierunku wodospadu. Już z daleka było słychać potężny szum. Im bliżej do wodospadu, tym bardziej odczuwalne były również drgania gruntu.Wreszcie naszym oczom się ukazał. Istny olbrzym, masy wody przelewały się przez grań i z impetem spadały kilkadziesiąt metrów niżej. Wszędzie unosiła się mgiełka oparów z wody. Trudno opisać to słowami. Zaczęły się polowania na kadry, ale ten wodospad tak mnie onieśmielał, że trudno było mi się skupić. Po prostu nie wiedziałem co robić. Czy fotografować z góry, czy może z dołu, bliżej tafli wody? Każdy kadr wydawała mi się miałki i nie oddawał potęgi wodospadu. Nawet w przybliżeniu. Pojaśniało z lekka, ale okno było niewielkie, żadne konkretniejsze światło się nie pojawiło.
Nie jestem zadowolony z tych zdjęć. Myślę, że będę musiał tutaj wrócić i to nie raz, aby zrobić naprawdę dobre zdjęcie tego wodospadu. Po południu mieliśmy pojawić się na drugim brzegu wodospadu, który zapewnia o wiele lepsze widoki i możliwości fotografowania. Liczyłem, że po drugiej stronie, będąc już bardziej oswojonym z wodospadem, uda mi się zrobić lepsze zdjęcia.
Nie nasyceni fotograficznie wróciliśmy do naszego samochodu. Małe śniadanie i w drogę po kamieniach.
Zaraz, zaraz, na piechotę! Naszym kolejnym celem był bowiem Selfoss, który leży dobre pół godziny pieszo od Dettifossa. Nie jest tak wielki i spektakularny, ale nie mniej ciekawy. Tym bardziej, że ta sama rzeka płynie pomiędzy wodospadami w pięknym, mocno otwartym kanionie. Naprawdę warto poświęcić trochę czasu na eksplorację tej tej okolicy.
Wodospad widać z daleka, a co ciekawsze kadry można znaleźć z wodospadem w tle. Sam kanion również jest bardzo ciekawy. O wiele więcej tutaj możliwości fotografowania niż przy olbrzymim Detifossie. Rzeka płynie i górą i dołem. Na szczęście dla nas jej poziom nie był bardzo wysoki i mogliśmy podejść do samego urwiska co widać na zdjęciach. Emocji było co niemiara.
Spędziliśmy tam mnóstwo czasu – wygonił nas dopiero deszcz.
Po wodospadach wróciliśmy do miasteczka i ciekawych miejsc geotermalnych. Niestety pogoda nie dopisywała i wszystko wydawało się mdłe i szare. Na dodatek utknęliśmy po kostki w błocie chodząc po kalderach małych wulkanów. Samochód wyglądał nieciekawie. Współczuję zawsze tym, którzy muszą te auta sprzątać.
Cały czas popadywało. Nie zniechęciło nas to jednak przed godzinną wyprawą na drugą stronę Detifossa. Droga była bardzo, ale to bardzo szutrowa i czasami nieźle nas wytrzęsło. Na miejscu deszcz się rozpadał na całego. Mimo to dzielnie robiliśmy zdjęcia (czytaj – próbowaliśmy je robić). Większość powędrowała do kosza.
Napotkany strażnik parkowy ostrzegł nas przed nadchodząca zamiecią śnieżną i bardzo silnym wiatrem. Przewidywał, że już wieczorem ta część Islandii zostanie odcięta od reszty kraju zaspami. Taka wiadomość nie zachęcała nas do pobytu. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy udać się na południe do Hofn z nadzieję na lepszą pogodę. Trochę kilometrów było do zrobienia, ale mieliśmy dwóch bardzo dobrych, obeznanych z islandzkimi warunkami kierowców. Poza tym droga w towarzystwie szybciej mija.
Zapakowaliśmy się zatem do samochodu i ruszyliśmy na południe. Jeszcze tylko późna kolacja na stacji w Egillstadir, przerażające, nocne zakręty na drodze 939 (taki skrót na drodze nr 1) i po północy dotarliśmy do Hofn, a dokładnie do Stokksnes, gdzie mieliśmy znowu zapolować na zorze i podziwiać wschód słońca.
Leave a reply