Zapraszam na drugą część relacji z krótkiego wypadu fotograficznego na Islandię.
Dzień drugi – czwartek – 31 października
Nasz samochodowy odpoczynek nie trwał zbyt długo. Trzeba było się zbierać skoro niedługo miał zacząć się świt. Na rozgrzewkę przyjęliśmy gorącą herbatę i kawę. Co niektórzy z rana przyjmują napój bogów, czyli whisky. Ja jednak przed 12.00 nie piję :-).
Wbrew moim obawom, maszynka Jetboil działała doskonale. Odkryłem również dlaczego mieliśmy problemy z nią podczas naszej ostatniej wyprawy w Tatrach. Po prostu, osłaniałem palnik od wiatru. Wiatr nie docierał, ale jednocześnie odcinałem dostęp tlenu. I w ten właśnie sposób płomień gasł. Teraz maszynka huczała, że aż miło :-).
Po gorącym napoju ruszamy brzegiem rzeki nad morze. Brzeg jest wzmocniony olbrzymimi głazami. Widać, że sztormy tutaj potrafią być potężne. Zaczynamy dostrzegać małe i duże kawałki lodu, o które wściekle uderzają wcale nie małe fale. Lód ma przeróżne kolory – od białego do mocno niebieskiego. Z naszych ust wydobywają się dźwięki zachwytu. Tego oczekiwaliśmy, ale rzeczywistość przerosła te oczekiwania. Żadne zdjęcie, które poprzednio oglądałem (a widziałem ich setki przygotowując wyjazd) nie oddawała piękna tego miejsca i tej atmosfery. Istne cudo natury. Biel gór lodowych wspaniale kontrastowała z czarnym piaskiem plaż. Na to wszystko nakładała się niebieskość zmroku. Sam piasek to nic innego jak starta na pył wulkaniczna skała. Pierwsze co robię po dojściu do plaży, to zanurzam palce w tym piasku. Niesamowite uczucie. Jest bardzo drobny. Ale chyba ostrzejszy niż piasek z bałtyckich plaż.
Czarna plaża usiana jest lodem. Jest go dużo. Nad tym wszystkim wisi zachmurzone, niebieskie niebo. Powoli każdy z nas zatapia się w fotografii starając się znaleźć co lepsze kadry. Nie jest to wcale łatwe przy tej ilości lodu i ekscytacji. A ten, nie zważając na nasze starania, cały czas się przemieszcza pod wpływem fal. Powoli zaczynam czuć miejsce. Ale jestem tak nakręcony, że zdjęcia przychodzą mi z trudem.
Słońce nie daje znaku życia. Chmury stanowią przeszkodę nie do przejścia. Powoli robi się coraz widniej. My nadal walczymy. Są pierwsze podtopienia – woda wlewa się do butów.
Cały czas siąpi drobny deszcz. A czasami nawet śnieg. Warunki do fotografii są zatem trudne. Przynajmniej jednak aparat ma sucho – umieściłem go przezornie w zmodyfikowanej nieco osłonie przeciwdeszczowej. Nie powinien się zatem zepsuć.
Powoli dochodzę do fotograficznych wizji. Idę dalej w plaże, gdzie gór lodowych jest nieco mniej. To pozwala na bardziej dokładne kadrowanie. Co za wspaniałe miejsce. Pojawiają się też inni fotografowanie. Niektórzy z nich podejmują duże ryzyko, aby tylko zrobić zdjęcie. Z przerażeniem na to patrzę. Podobno co roku ktoś tu ginie. Wyobraźcie sobie bowiem uderzenie górą lodową wielkości połowy Was. Zaraz po tym przychodzi duża fala, która Was zabiera w morze. W najlepszym przypadku. W najgorszym rzuca Was na kolejne góry lodowe. Lód potrafi być twardy jak skała. Jednym słowem, trzeba uważać.
Po kilku godzinach dajemy za wygraną i wracamy do samochodu. W butach prawie wszystkim chlupocze (moje jakoś dały rade). Cieszę się z nowego nabytku – kurtki przeciwdeszczowej. Pod nią jestem suchutki i gotowy do dalszej eksploracji. Zarządzamy przerwę śniadaniową. Ciągle sączy deszcz. Plany zjedzenia pod mostem nie wypalają, bo tam leje się woda z przejeżdżających samochodów. Jemy zatem przy samochodzie w mżawce. Jest jednak coraz słabsza. Posiłek smakuje wybornie, choć to zwykły liofil i chińska zupka.
Wszyscy mają duże uśmiechy na ustach. Widać, że są zadowoleni. Oczekiwania są jednak jeszcze większe. Po śniadaniu ruszamy zatem na kolejną, niedaleką lagunę. Po kilku kilometrach asfaltu zjeżdżamy na drogę szutrową. Pomimo wysokiego nadwozia trzeba ciągle uważać, bo łatwo natknąć się na duże kamienie, które mogą skutecznie zakończyć naszą wyprawę. Coraz lepiej idzie mi też jazda na automacie.
Zbliżamy się do wysokich gór. Laguna leży tuż pod nimi. Jest pełna większych i mniejszych gór lodowych. Widać, że idzie zima – jest bowiem całkowicie zamarznięta. Nie jest też tak spektakularna jak poprzednia. Może to brak Grubej Berty? Z parkingu do laguny jest jednak nadal daleko. Tuż obok widać zwalony most. Wygląda na to, że kiedyś droga nr. 1 (tzw. ring) przebiega właśnie tędy. Postanawiamy podjechać do laguny z drugiej strony. Powinno być bliżej. Ponadto, zza pagórków wystają szyty wysokich gór lodowych, co wzbudza oczywiście nasze zainteresowanie. Jedziemy.
Rzeczywiście od drugiej strony laguna prezentuje się o wiele bardziej okazale. Jest mnóstwo moren czołowych wyniesionych wysoko nad taflę lodu. Rozdzielamy się i zaczynamy fotografować. A jak. Pomimo braku światła nadal jest mnóstwo tematów. Lód jest bardziej niebieski. Nie ma tez przepałów. Trudno mi jednak znaleźć ciekawe kadry. Potrzebuję więcej czasu. Tego jednak nie mamy. Dzień jest krótki, a dużą część dnia spędziliśmy na plaży. Po godzinie wracamy zatem do pierwszej laguny licząc na wspaniały zachód słońca. Nim ma on jednak nastąpić odwiedzamy mały bar położony tuż przy lagunie. Można posiedzieć w cieple. I napić się islandzkiego piwa Viking. Smakuje wybornie. Z zamieszczonych obok tablic dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy. Otóż laguna powstała dopiero w XX wieku (druga połowa). A wszystko przez cofający się lodowiec i jego topnienie. Obecnie laguna się stale poszerza i łączy z kolejnymi mniejszymi jeziorkami istniejącymi tuż przy czole lodowca. Przez długi czas laguna nie miała połączenia w oceanem (czyli nie była laguną). Ostatecznie jednak natura przebiła się. Dzięki temu możemy obserwować plaże pokryte dywanem lodu. Aż trudno uwierzyć, że kilkadziesiąt lat temu tego lodu na plaży wcale nie było.
Po piwku kierujemy się na plażę. Tym razem samochodem – nie można się przecież przemęczać. Można dojechać prawie po sam brzeg. Lodu na plaży jest jednak mniej – zabrał go odpływ. Słońca nadal nie widać, ale jest nadzieja na niesamowity zachód – tuż nad horyzontem jest bowiem szczelina pozbawiona chmur. Może być zatem ciekawie. Fotografowanie idzie mi już zdecydowanie lepiej. Już wiem czego mogę oczekiwać po tym miejscu. Wchodzę w swój rytm. Wypatruję kadrów. Nie zważam też już na wodę w butach. Trudno. Wysuszy się. Czasami fotografia wymaga poświęcenia.
Oczekiwania co do zachodu spełniły się. Słońce zaświeciło w przerwie pomiędzy chmurami będąc już bardzo nisko nad horyzontem. Pojawiło się magiczne światło. Dwoiłem się i troiłem. Na plaży leżało też mnóstwo fok, które z wdziękiem pozowały do zdjęć. Z Karolem robiliśmy zdjęcia jeszcze długo po zachodzie słońca. Maciej z Kubą już się suszyli. Każdy z nas był bardzo zadowolony.
Po powrocie samochód przekształciliśmy w jedną wielką suszarnię. O dziwo buty schły całkiem szybko. Był też czas na posiłek w magicznych okolicznościach przyrody. Tuż obok nas wznosiła się gruba Berta, szumiała rzeka, pękał lód. Uwielbiam takie warunki.
Kiedy już całkowicie zapadł zmrok przyszedł czas na rozstawienie namiotu. Doświadczenie w rozbijaniu już miałem :-), tak więc przy pomocy chłopaków szybko sobie z tym poradziliśmy. Jeszcze tylko kilka zdjęć namiotu z górami w tle i można było wskakiwać do śpiworów. Przygotowując wyprawę uznaliśmy, że zabieramy tylko jeden namiot na naszą czwórkę. Chcieliśmy do minimum ograniczyć bagaż oraz skrócić czas rozstawiania naszego obozu. Przy dwóch namiotach trwało to by zapewne o wiele dłużej. Powyższa decyzja oznaczał jednak dla Karola i Macieja spanie w przedsionku. My z Kubą z racji naszej wysokości zajęliśmy miejsce w środku namiotu.
Spaliście kiedyś na brzegu rzeki w namiocie? Szum rzeki kołysze wówczas do snu. W Islandii dochodziły do tego trzaski pękającego lodowca. Czułem się jak na … Grenlandii :-).
Spaliśmy bardzo długo. Sprzyjała temu długa islandzka noc. Byliśmy tak zmęczeni, że nie myśleliśmy nawet o wystawieniu warty na zorze polarne. W śpiworze było mi ciepło. A nawet wygodnie.
Koledzy :-)
Cdn.
Część pierwsza jest dostępna pod tym linkiem.
Leave a reply