Dzień piąty i szósty zimowej wyprawy na Islandię.
22 marca, sobota; 23 marca, niedziela
Stajemy gdzieś po drodze na próbne zdjęcia zórz. Chcemy wiedzieć, czy coś się tam czai za horyzontem. Pozwoli nam to obrać właściwy kierunek. Pomimo czystego nieba prognozy w Internecie nie są zachęcające. Ma być “1” czyli najniższy stopień aktywności zórz. Nie zraża nas to jednak. W końcu to jedynie prognoza. Kto by się tym przejmował. Zawsze możemy liczyć na łut szczęścia.
Zdjęcia próbne wykazały niewielką zorzę na północy tuż nad górami. Nie zastanawiamy się długo – jedziemy do laguny. Mamy nadzieję na piękne kadry z zorzą i lodem w tle.
Na miejscu jest mnóstwo fotografów. Chmara. Niektórzy stoją w rządku jeden koło drugiego. Workshop – praca twórcza. Nas taki tłum przeraża, więc odbijamy mocno na lewo. Jesteśmy na wysokiej skarpie. Pod nami woda i góry lodowe, a nieco dalej lodowiec. Wszystko pięknie zamykają góry z prawej i lewej. Znajomy widok. Zaczynamy robić zdjęcia. Zorza nie jest jednak mocno okazała – gdzieś tam się tli nad horyzontem. Czas zatem poeksperymentować. Tym razem postanawiam zrobić kilka zdjęć na długich czasach. Nie widziałem takich. Być może światło zorzy da jakieś ciekawe efekty. Marcin również obiera ten kurs. Stawiamy statywy, robimy próbne zdjęcia w celu ustalenia kadru i ostrości – na dworze jest naprawdę ciemno i odpalamy lustra. Cel – 20-30 minut naświetlania. Obok na kamieniu stawiam w tym samym celu moją Mamiyę – jestem ciekawy efektu na slajdzie. Mam problem z ustawieniem kadry, ale ostatecznie oceniam, że jest prosto. Co wyjdzie – zobaczymy.
Niestety nie dane nam było cieszyć się ciemnością. Któryś fotografujących zaczął sobie doświetlać góry lodowe silnym ręcznym reflektorem. Nie trzeba mówić co się dzieje wówczas na zdjęciu. Raz to wytrzymałem. Drugi raz też, Ale za trzecim razem krzyknąłem kilka słów po angielsku w kierunku światła. Głos mama doniosły, akcent całkiem, całkiem. Musiało dotrzeć gdyż reflektor „zamilkł”. Kontynuowaliśmy swoją przygodę z długimi czasami już bez przeszkód.
Po pewnym czasie stwierdziliśmy, że już nas nic w tym krajobrazie nie kręci. Krótka narada i …. jedziemy na plaże. Może się uda zrobić jakieś zdjęcia z lekko doświetlonymi kawałkami lodu na plaży i zorzą. Ta nadal była słaba. Słabo wierzyłem w ten pomysł, ale trzeba spróbować aby mieć doświadczenie na przyszłość.
Po kilku minutach byliśmy już na lewej plaży. Morze było spokojne i trwał właśnie odpływ więc czuliśmy się w miarę bezpiecznie. Większe i mniejsze kawałki lodu zachęcały do fotografowania. Pierwszy problem jest taki, że na horyzoncie wszędzie widać albo nieodległy most, albo słupy z kablami. Trzeba się nieźle nagimnastykować, aby schować te niechciane elementy.
Z podświetlaniem lodu też sprawa wcale nie jest łatwa. Prawie zawsze coś nie gra. Trzeba byłoby mieć chyba bardziej rozproszone światło i bardziej przytłumione. Czołówki są jednak za silne przy dłuższym naświetlaniu a to jest konieczne aby złapać słabe zorze. Bawimy się tak już godzinę. Jest środek nocy i coraz bardziej jesteśmy zmęczeni. Czujemy już trudy tego dnia.
Wreszcie dajemy sobie spokój. Zorza jak na złość nie chce współpracować i nadal jest słaba. Szkoda. Bo na niebie tysiące gwiazd. Przy takim niebie byłoby fajne połączenie.
Zastanawiamy się co dalej. Nie bardzo uśmiecha się nam zostać na wschód na Ice Beach. Nie damy rady daleko pojechać. Decydujemy się na Hofn i wydmy o wschodzie słońca. Promienie wschodzącego słońca powinny je pięknie oświetlić. A wschód zapowiada się szybki. Nie mam już jednak siły prowadzić samochód, gdyż oczy zamykają mi się ze zmęczenia. Marcin bierze na siebie ta odpowiedzialność. Ja tylko pilnuję, czy nie zasypia za kierownicą, ale przychodzi mi to z olbrzymim trudem. Na szczęście to tylko godzina drogi. Szosa jest pusta, nie ma śniegu i ruchu. Po kilkudziesięciu minutach zjeżdżamy z asfaltu i podążamy wzdłuż gór nad sam brzeg. Docieramy tam ok. 4.30 w nocy. Ledo trzymamy się na nogach. A na niebie nadal tysiące gwiazd.
Marcin podejmuje decyzje, że będzie spał na zewnątrz przy samochodzie. Mi w to graj – położę się na tylnej kanapie naszego auta. Wyciskam z siebie jeszcze ostatnie siły aby zrobić kilka zdjęć – ale bez szału. Marcin jeszcze naświetla, gdy mówię mu dobranoc i momentalnie opadam w sen. A tego nie ma wcale dużo bo wschód słońca tuż tuż. Ale daliśmy czadu dzisiaj.
Budzik rzeczywiście zadzwonił po chwili. Cóż trzeba było robić – wstajemy (a raczej zwlekamy się z naszych łóżek), bierzemy aparaty i idziemy na wydmy. Jesteśmy trochę dalej niż za pierwszym razem i wydmy przedstawiają się tutaj bardzo okazale. Napotykamy jakiegoś fotografa, który prawie płacząc i grożąc jednocześnie prosi nas, abyśmy nie przechodzili na wydmy bo on robi timelapsa. No cóż, dajemy mu kilka minut i idziemy tam, gdzie na kadr nie obejmie. Każdy z nas zanurza się w świecei fotografii. Po raz kolejny. Mamy jednak świadomość, że to ostatni dzień zdjęciowy na Islandii. Staramy sięzatem maksymalnie go wykorzystać.
Z weną jakoś u mnie z rano ciężko. Skupiam się zatem na detalach wydm i szukam interesujących kadrów. Od Waldka Szaniawskiego :-). O dziwo fotografowanie przychodzi mi z łatwością pomimo początkowych trudności. Oczy wyłapują co interesujące kadry. Nie zawsze jednak uda mi się oddać miejsce w aparacie. Wyciągam też Mamiye – ta gwarantuje jeszcze inne spojrzenia.
Słońce zaczyna pojawiać się nad horyzontem i muska pierwsze, najwyższe wydmy. Te zaczynają płonąc czerwienia. Trzeba się śpieszyć. Chwilę wcześniej płonęły okoliczne szczyty. To się nazywa fotografowania pod wpływem stresu :-).
Wreszcie jest po zdjęciach. Oddajemy się konsumpcji bo w brzuchach strasznie burczy. Można tutaj nieźle schudnąć z prostego powodu. Człowiek nie ma czasu na jedzenie. Cały czas fotografuje.
Wreszcie trzeba podjąć decyzje co dalej. Sprawa nie jest łatwa, bo dzisiaj jeszcze musimy dotrzeć do Keflaviku do naszego hotelu. Kilka dni wcześniej na długich odcinkach leżało sporo śniegu, a od tego czasu śniegu jeszcze przybyło. Droga może być zatem długa.
Oczywiście skłamałbym, gdybym powiedział, że nie przewidziałem takiej sytuacji. Proponuje zachód w Vik. Po drodze możemy zajrzeć na pola lawowe (zapewne przysypane śniegiem) i kanion Fjaðrárgljúfur. Podobno jest całkiem interesujący. Trzeba to sprawdzić. Z Vik będziemy mieli już tylko 2-3 godziny do hotelu.
Po śniadaniu ruszamy więc w drogę. Zatrzymujemy się jeszcze na zdjęcia łabędzie krzykliwych i odbić w wodzie. Ale światło już nie dopisuje i nie ma się czym pochwalić. Przekraczamy most nad laguną i jedziemy dalej. Tak jak przewidywałem, pola lawowe rzeczywiście są pokryte śniegiem i z ich magii niewiele zostało. Zdecydowanie lepiej wyglądają jesienią. Kanion okazał się ciekawy, ale brak światła nie pozwolił wydobyć jego walorów. Wysokie ściany robią jednak wrażenie. Można też iść dołem – wystarcza zwykłe kalosze. Jestem ciekawy czy światło wpada w jakiś dzień bezpośrednio do kanionu.
Do Vik docieramy po 4 godzinach. Pogoda psuje się coraz bardziej. Wszędzie wiszą ciemne, ołowiane chmury. Nie zapowiadają nic ciekawego.
Jesteśmy głodni więc wpadamy do grill baru. Na talerzach lądują islandzkie hamburgery i frytki. I do tego zupa. Na nic lepszego nie możemy liczyć.
Po krótkim posiłku jedziemy na pobliską plaże. Tym razem chcę fotografować skały Vik z innej strony. Strumień wpływający do morza idealnie nadaje się do kompozycji. Jak na złość zaczyna padać i to całkiem mocno. Zdjęcia robię w deszczu co chwila przecierają przedni filtr polaryzacyjny. Przez to chyba zdjęcia wychodzą nieco inaczej niż zwykle. Bardziej klimatycznie.
Deszcz nas w końcu jednak wygonił. Jedziemy na kolejne czarne plaże Vik. Stamtąd też jest wspaniały widok na skały Vik. Oczywiście pada, ale się nie poddajemy. Efekty są .. dziwne. Ale mogą się podobać.
Na zachód słońca w tych warunkach nie ma co liczyć postanawiamy zatem wracać już do Keflaviku, do zarezerwowanego hotelu. Niestety droga nie okazała się łatwa. Mnóstwo śniegu. I tego leżącego na drodze i tego padającego. Widoczność od słabej do bardzo słabej. Do tego ślisko i ciemno. Było naprawdę ciężko. Bliżej Rejkiawiku śnieg zamienił się w deszcz, a raczej ulewę. Do hotelu walizko wnosiliśmy zatem w deszczu.
Było już naprawdę późno – gdzieś koło 22. Jedzenia już nie było. Ale recepcja zamówiła nam pizze z dostawą, za która zapłaciliśmy oczywiście kartą – pizzamen przywiózł ze sobą czytnik. W tym kraju naprawdę nie potrzebujesz gotówki. Po pizzy i dwóch małych piwach na głowę trzeba było się spakować. Jeszcze kąpiel i ciup do miękkich i wygodnych łózek.
Pobudka była naprawdę wcześnie. Zjedliśmy jednak jeszcze śniadanie. Po kilkunastu minutach byliśmy pod lotniskiem. Jeszcze tankowanie i zdajemy samochód. Marcin leci do Manchesteru, ja do Poznania. I to już koniec naszej zimowej przygody. Trzeba tutaj znowu wrócić. Tym bardziej, że w marcu następnego roku będzie zaćmienie słońca :-).
Dziękuję Marcinowi za super przygody i dobre towarzystwo!
Relacja z poprzedniego dnia wyprawy jest dostępna tutaj.
Leave a reply