Aby bez mała tradycji stało się zadość, zapraszam na relację z jesiennego wypadu na Islandię. A dokładnie z października 2014 roku. Mam nadzieję, że uda mi się zakończyć ta opowieść przed kolejnym wyjazdem na … Islandię. A jakże. Zegar tyka i czas płynie. Coraz szybciej.
Tym razem będzie inaczej. Ograniczę bowiem słowo pisane do egzystencjalnego minimum. Niech przemówią zdjęcia i Wasza wyobraźnia.
Zapraszam zatem na foto opowieść z Islandii.
Pierwszy dzień najczęściej jest całkowicie niemrawy fotograficznie. Kiedy się przylatuje do Keflaviku w jesienne popołudnie nie ma się zbyt wielkiego wyboru. Trzeba jechać. Szanse na zachód oczywiście są, ale wszystko zależy nie tylko od pogody, ale i docelowego miejsca.
W przeciwieństwie do dwóch poprzednich wyjazdów, tym razem chcieliśmy również zobaczyć północ wyspy. Nasza islandzką przygodę rozpoczęliśmy zatem od półwyspu Snaefellsnes i słynnych wodospadów na tle nie mniej słynnej góry o jakże wdzięcznej nazwie Kirkjufell. Dojazd tam zabrał nam trochę czasu. Na zachód były minimalne szanse, skupiliśmy się zatem na naszej drodze. Raz, aby uwolnić nagromadzony głód fotografa, zatrzymaliśmy się nawet na jakieś zdjęcia i rozbiegliśmy po zielonym kobiercu trawy. O tym, jak bardzo byliśmy wygłodzeni niech zaświadczy poniższe zdjęcie. Jedyne, które zrobiłem tego dnia.
Jako, że towarzystwo było częściowo nowe – z weteranów była Karol Woźniakowski i Jakub Stypczyński – dołączył do nas Rafał Gawełda, to dużo czasu zeszło nam tego dnia na wzajemnym poznawaniu się. Na miejscu okazało się, że jedna namiot Arco, z którego z powodzeniem korzystałem na Grenlandii nie da rady pomieścić całej naszej czwórki. Rafał wybrał zatem samotne noce w samochodzie. Wieczorny Talisker przy huku wodospadów okazał się strzałem w dziesiątkę.
Zaczęło się oczekiwanie na gwiazdy.
P.S. Gwoli wyjaśnienia, dzień trwa od 00.00 do 24.00.
Leave a reply