Zapraszam na trzecią część relacji z krótkiego wypadu fotograficznego na Islandię.
Dzień trzeci – piątek – 1 listopada
Pobudka wczesna, ale nie za wczesna. W końcu słońce wschodzi późnym porankiem. Nie trzeba się zatem zwijać 0 4 rano. Nie powiem – wyspałem się. Co prawda kilka razy musiałem się przekręcić na drugi bok bo za wygodnie czasami nie było, ale było znośnie. Karol z Maciejem też dali radę pod tropikiem. Co prawda Karol coś rano marudził o wszechobecnej ślinie od wewnętrznej stronie tropiku, ale kto by mu tam wierzył :-).
Szybko zwinęliśmy namiot. Jeszcze herbatka z rana, aby się trochę ogrzać i ruszyliśmy na plażę. Buty suche. Tym razem byliśmy bardzo wygodni i podjechaliśmy samochodem pod samą plaże po drugiej stronie ujścia kanału. Gór lodowych było od zatrzęsienia. Dużych i małych. Zatopiliśmy się w ten niesamowity świat. Początkowo zdjęcia znowu nie idą. W takim miejscu trzeba jednak złapać swój własny rytm. Rozdzielamy się i każdy tworzy sam. Fale znów całkiem duże – trzeba uważać.
Oddalam się od ujścia kanału i moim oczom ukazuje się niesamowicie niebieski lód. Te góry zdecydowanie różnią się od innych właśnie kolorem. Tworzę. Wschodu znowu nie będzie, ale miękkie światło i nieco różu przebija się przez chmury. To połączenie daje niesamowite efekty.
Dzisiaj już wiem o co chodzi w tej plażowej fotografii i staram się jak mogę złapać właściwe kadry z ruchem wody. Raz prawie fala zbija mnie z nóg. Wszedłem sobie na małą górę lodową i robiłem zdjęcia z góry. Fajnie się to wszystko układało. Aż przyszła naprawdę duża fala i uderzyła w moją górę. Ta przyblokowała wodę. Powstała ściana kotłującej się wody, która była wyższa ode mnie. Już myślałem, że mnie dopadnie, ale odpuściła i opadła na piasek. Po chwili sytuacja się powtórzyła. A potem jeszcze raz. Do trzech razy sztuka. Czym prędzej się stamtąd ewakuowałem. Takie przygody miał każdy z nas. Buty nie wytrzymały konfrontacji z wodą. Jest mokro. I będzie cały dzień.
Jeszcze sesja fotograficzna kolegów i powoli trąbimy do odwrotu. Przed nami kolejne tematy, a czasu coraz mniej. Na plaży pewnie moglibyśmy siedzieć cały dzień.
Szybka decyzja – jedziemy w góry Vesturhorn (niedaleko Hofn) bez śniadania – zje się później. Wskakujemy do naszej Skody i ruszamy. Wszystko wokół nas pokryte śniegiem. Na górach przebijają się jednak brązy i żółcie – niesamowicie to wygląda. Jeden z widoków tak nas ujął, że się zatrzymaliśmy na zdjęcia. W zasadzie to można byłoby tak się zatrzymywać co chwila. Podjęliśmy jednak decyzję, że jedziemy dalej bo nie starczy nam czasu.
Po godzinie docieramy do naszego celu podróży. Przed nami ośnieżone szczyty. Ale to co nas kręci to ich odbicie w odzie i wszechobecne czarne wydmy porośnięte żółtymi trawami. Światło nie do końca współpracuje, ale nadal jest bardzo miękkie. Jak zwykle wpadamy w szał poszukiwania kadrów. Nikt już nie myśli o nie zjedzonym ciągle śniadaniu. Wydmy są intrygujący, ale jeszcze bardziej – odbicia gór w wodzie. A gdy można to wszystko połączyć to jest dosłownie dziki szał. Chodzę tu i tam. Ciągle szukam tego wymarzonego kadru. Jakby tego było mało, po chwili defiluje przed nami islandzki kuc z jeźdźcem :-).
To miejsce wymaga jednak wielu godzin pracy, a my tego czasu nie mamy. Szkoda. Ale to przecież rekonesans walką. Na zdjęcia przyjdzie czas podczas kolejnych wyjazdów. Teren jest olbrzymi. Całkowicie inaczej może tu wyglądać podczas przypływu. My trafiliśmy na odpływ – niestety wszędzie walają się śmieci.
Kiedy już się nasyciliśmy pierwszymi kadrami przyszedł czas na zastanowienie się. Czasu wcale nie mamy dużo. A chcemy przecież na zachód wrócić nad lagunę. Z żalem, ale wsiadamy do samochodu i wracamy w kierunku laguny. W międzyczasie chmury się trochę rozstąpiły i wyszło słońce. Od razu wszystko nabrało kolorytu. A mnie zaczęły fascynować … islandzkie drogi. Fascynacja jest tak silna, że … zatrzymujemy się na asfalcie i robię zdjęcia. A co. Koledzy żartują, że zapewne wydam album z islandzkimi drogami. Czemu nie. W takim krajobrazie byłyby to niezwykłe drogi :-).
Wracamy. Ale nie zajeżdżamy daleko. Skręcamy bowiem w prawo i już po chwili jedziemy szutrową drogą. Z drogi było widać nieodległy lodowiec. Rzut oka na mapę mówił jedno – być może uda się do niego dojechać. I rzeczywiście. Po kilku przeprawach przez płytkie strumienie i kałuże, zbłądziwszy nie raz, udaje nam się dojechać do niewielkiej laguny. Jest zasłonięta wzgórzem. Kiedy się tylko zza niego wychylamy, uderza w nas porywisty wiatr. Ledwo można stać, a co dopiero iść. Patagonia nauczyła mnie jednak, że nawet i w tych warunkach można robić zdjęcia. I to nie poruszone. Na korpusie ląduje teleobiektyw, ISO 1600 i z ręki spokojnie mogę robić zdjęcia.
Po chwili przychodzi jednak ochota na inne kadry. Zapuszczam się zatem wzdłuż laguny po stromym zboczu. W lagunie jest mnóstwo gór lodowych. Całkiem sporych. Na wprost błyszczy czoło lodowca, po lewej i prawej dominują wysokie szczyty. Musi tam być niezła zadymka – widać ciągle pióropusze zwiewanego śniegu. Sama laguna mocno zamarznięta. Pewnie by się dało przejść do czoła lodowca po tym lodzie. Droga przypomina mi analogiczne trasy jakie pokonywałem na Grenlandii czy w Patagonii. Łza się kręci w oku ze wspomnień. No i z samego wiatru.
Po godzinie fotograficznego szaleństwa wracamy. Czas już nas strasznie nagli, a do laguny spory kawałek. Przemykamy wzdłuż pasącego się stada reniferów. Są w cieniu i zdjęcia nie będą ciekawe. A kto wie, co nasz czeka dalej.
Ale nie jest łatwo. Przed laguną znowu zatrzymują nas przepiękne widoki. Dajemy sobie 20 minut na ich wykorzystanie. Słońce jest już naprawdę nisko.
Wreszcie docieramy do laguny. Statywy rozkładamy w biegu. Słońce ostatkiem promieni muska co wyższe góry lodowe. Jesteśmy trochę za późno. Ale zobaczyliśmy inne miejsca. Jeszcze w szale rzucamy się na plaże. Ale i tutaj kadry już nie te. Zapada zatem decyzja o odwrocie. Czas na śniadanie – nie jedliśmy cały dzień. Rozbijamy zatem prowizoryczną jadłodajnie na długiej belce wyrzuconej przez morze na plaże i zajadamy ze smakiem. Przed nami jeszcze jedno wyzwanie tego pełnego wrażeń wieczoru – wodospad Skógafoss.
Pomimo zmęczenia dwugodzinna droga przebiegła nam nad wyraz szybko i sprawnie. Nie ma to jednak jak dwóch kierowców. Do wodospadu docieramy już mocno po zmroku. Nad nami niebo iskrzyło się tysiącem gwiazd. Zaparkowaliśmy przy drewnianym domku i udaliśmy się pod wodospad. Już z daleko słychać było szum opadającej wody. Ale wodospadu nie było cały czas widać. Dopiero gdy zbliżyliśmy się jeszcze bardziej, poczuliśmy wodę rozpyloną w powietrzu. W oddali coś tam białego majaczyło. Cofnęliśmy się i zaczęliśmy robić zdjęcia. A raczej próbować je robić. Po przeszło godzinie lekko zmarznięci wróciliśmy do samochodu. Na niebie nadal świeciły gwiazdy, ale zorzy nie było widać.
Drewniany domek okazał się toaletami i prysznicem. Z ogrzewaniem podłogowym. Miał tez coś na kształt drewnianego tarasu. Postanowiliśmy zostać tutaj na noc. Karol z Maciejem poszli jeszcze dalej – zajęli jedną z damskich toalet. Owszem było tam ciepło, aż za. Ale strasznie śmierdziało siarką. No i to toaleta. Nie byłem przygotowany na takie luksusy. Kuba zresztą również nie. Rozbiliśmy zatem namiot na tarasie. Przed snem czekał mnie jeszcze prysznic w wodzie śmierdzącej siarką (ale to standard na Islandii) i ciepła chińska zupka na rozgrzanie. A później śpiwór i słodki sen.
Koledzy :-)
Cdn.
Część druga jest dostępna pod tym linkiem.
Leave a reply