Zapraszam na czwartą część relacji z krótkiego wypadu fotograficznego na Islandię.
Dzień czwarty – sobota – 2 listopada
Gdy wstawaliśmy noc trwała w najlepsze. Z oddali dochodził nas szum wodospadu. Nie powiem – czułem się zmęczony. Choć spałem jak zabity i obudziłem się może ze dwa razy. Trudy podróży dają jednak o sobie znać.
Szybko z Kubą zwinęliśmy namiot. Chłopaki zajmujący damską toaletę wyglądali na świeżych i wypoczętych. W końcu spali w luksusach :-). Jeszcze wypiliśmy po gorącej kawie i ruszyliśmy do Vik. A dokładniej – na plaże.
Dojazd nie trwał długo i po pół godzinie wychodziliśmy już z samochodu. Zaczynało powoli widnieć na horyzoncie. Mieliśmy zatem dużo czasu na poznanie naszej nowej miejscówki.
Piasek był czarny. Podobnie jak na plaży przy lagunie, ten również pochodził ze “zmielonej” skały wulkanicznej. Czarny kolor nadaje plażom niesamowite wrażenie. Mi się kojarzy z oceanem grozy.
Od razu po wejściu na plaże widoczne są olbrzymie skały bazaltowe i iglice wystające z morza. To był nasz dzisiejszy cel. Morze było w połowie odpływu, ale część kamieni, szczególnie te przy iglicach, była nadal zanurzona w wodzie. Szkoda. Miałem wypracowaną wizję kilku zdjęć z tymi właśnie kamieniami.
Znowu rozpoczyna się fotograficzne szaleństwo. Początkowo fotografujemy z samej plaży starając się jej nie zadeptać. Nasze wysiłki niweczy jednak tzw. osoba trzecia, która nagle się pojawia nie wiadomo skąd i przechodzi nam przed obiektywami do dalszych skał Vik. Już po czystej plaży. Zabieramy zatem statywy i zaczynamy eksplorować skały. Najlepsze ma się bowiem rozegrać tuż pod iglicą. Z tytułu ciąży nad nami wielometrowy, pionowy klif. U jego podnóża całkiem spore fale rozbijają się monotonnie. I tak od tysięcy lat :-). Miejsce jest magiczne.
Znowu oddajemy się sztuce robienia zdjęć.
Horyzont powoli jaśnieje. Szukam kadrów, ale dalsza droga jest zamknięta przez skały wchodzące w morze. Postanawiam jednak zaryzykować. Zostawiam sprzęt na plaży w bezpiecznej odległości od fal i gdy tylko fala się cofa biegnę jak szalony w skały. Przeczucie się sprawdziło. Była tam mała grota, która prowadziła do dalszych skał. Nie przewidziałem tylko jednego. Że w tej grocie nadal będzie mnóstwo wody, która dopiero po chwili znacznie spływać do morza. Wpadłem po uda. Na szczęście spodnie dały radę i buty prawie też.
Czym prędzej wróciłem na plażę, zabrałem sprzęt, szepnąłem kilka słów chłopakom i już rozpoczynałem wyścig z wodą. Tym razem odczekałem odpowiednio długo i nie było już większych problemów.
Ukazał się całkowicie odmienny widok. Było widać odległe skały, iglica prezentowała się monstrualnie, skały były większe, a pośród nich przycupnęła mała plażą. W oddali było widać dachy miasteczka Vik. Wokół nas tańczyło na wietrze setki ptaków Skały były niesamowicie śliskie i trzeba było naprawdę uważać. Pomimo nowych widoków, jakoś nie mogłem odnaleźć ciekawego kadru. Nic mi się nie podobało. Kiedy tak szukałem co piękniejszych widoków, Kuba o mało nie stracił życia. Z góry zaczęła się bowiem zsuwać niewielka lawina kamieni wielkości pięści. Pierwsze poleciały malutkie kamyczki i to chyba uratowało Kubę. Kuba po pierwszych uderzeniach w głowę odskoczył. Po chwili w to miejsce zwalił się cały stos o wiele większych kamieni. Spadł z 8 metrów. Miał chłopak szczęście. Te wypadki przyspieszyły moją decyzję o powrocie na plażę. Tym bardziej, że słońce w zasadzie już wstawało.
To była słuszna decyzja. Słońce zaczęło już się przebijać przez nisko zawieszone chmury. Półwysep Dyrholaey gorał w czerwieni. Z iglicy wychodziły słupy czerwonego światła. Klif za moimi plecami również złapał miękkie czerwone światło. Oj działo się, szkoda tylko że tak krótko.
Po wschodzie jeszcze trochę fotografowaliśmy. Wreszcie przyszedł czas na odwrót. Ale po drodze spotkaliśmy jeszcze na piasku rozgwiazdy. Nie mogliśmy się oprzeć ich pięknu, szczególnie pośród dziesiątek blików.
Po dotarciu do samochodu byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Wschód się udał. Miejsce było magiczne. A to przecież nie koniec naszej przygody z Vik.
Po krótkiej naradzie ruszyliśmy do Vik na śniadanie. Chcieliśmy zjeść na plaży z widokiem na iglice (od drugiej strony), ale wiatr był okrutnie silny. Przyszło nam jeść przy samochodzie. Wypatrujemy również miejsca na zachód słońca. Ale tutaj aż tak bardzo nam się nie podoba. To będzie jeden kadr, góra dwa. A my chcemy czegoś więcej.
Robimy jeszcze zakupy w ostatniej chwili. Dzisiaj sobota, więc sklepy są otwarte tylko do 14.00. W koszyku lądują islandzkie smakocie. Samo miasteczko było senne. Porozrzucane to tu, to tam budynki nie robiły jakiegoś niesamowitego wrażenia. Ludzi na ulicach mało.
Przed nami kolejne miejsca. Jedziemy na pokryte mchem pola lawowe. Kilkadziesiąt kilometrów od Vik. Trudno ich nie dostrzec – wszystko pokryte jest zielonym, pięknym, soczystym kobiercem. Zostawiamy samochód i ostrożnie wchodzimy na to pole. Uczucie jest niesamowite. Wszystko ugina się pod naszymi nogami. Jakbyśmy stali na łóżku wodnym. Mech jest niezwykle soczysty i cudowny w dotyku. Świeci słońce więc zdjęcia wcale nie są proste. Zachód słońca nad takim pofałdowanym polem może być całkiem ciekawy. Takie były plany, ale plany się zmieniły.
Po lawie ruszamy nad znany nam wodospad Skogafoss. Tym razem chcemy go sfotografować za dnia. Po drodze zahaczamy jeszcze o Dyrholaey – po wizji lokalnej postanawiamy spędzić tam zachód. Fotograficznych możliwości jest naprawdę dużo. Podróż bardzo szybko nam mija. Na miejscu jest trochę ludzi. Wodospad robi o wiele większe wrażenie niż nocą. Teraz widać jego potęgę. Ryk spadającej wody jest ogłuszający – nie daje się normalnie rozmawiać. Jakieś 100 metrów od wodospadu czuć już na twarzy mgiełkę wodną. To oczywiście nie jest dobre dla naszych aparatów. Ale jakoś będą to musiały przetrwać.
Po kamieniach wchodzę na środek rzeczki wypływającej spodu wodospadu i staram się uchwycić wodospad i wypływającą z niego wodę. Problem z tym wodospadem jest taki, że nad nim nie ma niczego ciekawego – czyste niebo. Trudno.
Później wszyscy podchodzimy coraz bliżej wodospadu. Przy samym wodospadzie wody jest już mnóstwo. Człowiek po chwili jest cały mokry. Mój aparat dzielnie to jednak znosi. Jeszcze wysoko na górę, aby spróbować zrobić zdjęcie z innego kąta i wracam. Koledzy również. Powoli trzeba się zabierać bo zachód niedługo. Kilkanaście kilometrów pokonaliśmy bardzo szybko. Jesteśmy nad Dyrholaey trochę przed czasem, ale to pozwala nam zjeść w spokoju posiłek. Trochę wieje. Pod nami ciągną się plaże Vik. Daleko widać iglice i skały znane nam z dzisiejszego wschodu. Bliżej stoi samotna wspaniała skała obmywana przez fale. Znam ją z wielu zdjęć.
Po obiedzie zabieramy się za fotografowanie. Koledzy męczą łuk spod którego od czasu do czasu wylatuje mnóstwo wody w powietrze. Uchwycić taki moment nie jest wcale łatwo, tym bardziej, że wiatr przeszkadza. Ja zakotwiczam się na skale na wysokim klifie. Pode mną kotłuje się ocean. Słońce powoli zaczyna schodzić nad horyzont. Robi się ciekawie. Skały zaczynają świecić żółtawym i czerwonym światłem. Cienie się wydłużają. Po pewnym czasie biegnę do samotnej skały na zdjęcia. Jest. Pięknie goreje w świetle zachodzącego słońca. To naprawdę ostatnie momenty na zdjęcie. Dwoje się i troje, ale do wymarzonego kadru potrzebuję jeszcze odpowiednich fal. Wreszcie się udaje – a przynajmniej tak mi się wydaje. Wracam czym prędzej na drugą stronę. gdzie spektakl trwa w najlepsze. Aparaty robią się gorące.
Po zachodzi idziemy jeszcze z Karolem na niewielkie wzniesienie na kolejne kadry. Ale to jest już naprawdę koniec zdjęć.
Wracamy do samochodu. Jeszcze gorąca zupka na wzmocnienie i jedziemy. Droga daleka – jakieś 3 godziny jazdy. Naszym celem jest wodospad Gullfoss. Jest nadal wcześnie. Zachód był o godz. 17 więc do spania ciągle jeszcze daleko. Humory nam dopisują. Co prawda w samochodzie wybucha mała awantura z powodu niezapiętych pasów pasażerów, ale pomnę to milczeniem.
Tak sobie wygodnie jedziemy, gdy nagle, niedaleko od celu podróży, elektryzuje nas głos Kuby. Jest zorza. Nisko nad górami, ale jest. I co więcej, mocno się rusza. Rzeczywiście nad horyzontem jest mnóstwo zieleni, która jest w ciągłym ruchu.
Docieramy do parkingu przed wodospadem. Nie zdążyłem nawet porządnie zahamować, a Karol i Kuba już wyskakują z samochodu. Rozstawiają statywy. Nie zdążyliśmy jeszcze z Maćkiem wysiąść z samochodu, a już słyszymy trzask migawki. Szaleńcy. Nasze prośby o zastanowienie się co dalej na nic się nie zdają. Chłopaki jakby wpadli w szał i nic do nich nie dociera. Nawet to, że robią zdjęcia z pierwszym planem w postaci płotów, tablic informacyjnych i wielu innych jakże naturalnych elementów. Nie zostaje nam nic innego z Maciejem jak poszukać sobie bardziej odpowiednich miejsc na fotografowanie. O mało nie przypłacam tego złamaniem nogi, kiedy przechodząc, jak się okazało, zamarznięty strumień nagłe zaliczam zająca. Na szczęście jakoś się podparłem i obyło się tylko na strachu.
Zorza rzeczywiście jest wspaniała i na ekranie aparatu świeci mocnym zielonym kolorem. Jest w ciągłym ruchy i tą dynamikę widać na zdjęciach. Używam obiektywu 50/1.4 i przesłony 2.2 aby złapać jak najwięcej gwiazd na zdjęciu. Będą wspaniałym tłem dla zielonej zorzy. Po pewnym czasie pojawia się również czerwony kolor. Najbardziej niesamowita jest … cisza tego zjawiska. Człowiek spodziewałby się jakiegoś dźwięku, a tu nic. Niemy spektakl, ale jakże piękny.
Wreszcie udaje nam się przekonać chłopaków, że pora się z tego miejsca ruszyć. Postanawiamy iść pod wodospad. Na miejscu okazuje się jednak, że wodospad nie współgra z zorzą – jest w innym kierunku. Samego wodospadu nie widzimy – słychać jedynie potężny ryk. Musi być ogromny. Każdy z nas szuka kadrów i łapie zorze. Trwa to tak z kolejne dwie godziny. Wreszcie mam dość. Maciej również. Chłopaki marudzą, ale po chwili wracamy wszyscy razem na parking. Jest zimno. Na pewno poniżej zera. Rozstawiamy namiot i zaszywamy się w śpiworach. Na koniec dnia wypijamy jeszcze po zimnym piwku. Tak dla rozgrzewki. Dzisiejszy dzień był pełen wrażeń.
Część trzecia jest dostępna pod tym linkiem.
Leave a reply