Zapraszam na krótkie podsumowanie ostatniego dnia na islandzkiej ziemi.
Dzień szósty – poniedziałek – 4 listopada.
Wstajemy mocno przed świtem. Pogoda jest niefotograficzna. Niebo zasnute chmurami, od czasu do czasu kropi deszcz. O wschodzie słońca nie ma mowy. Postanawiamy zatem pojechać na lotnisko, oddać samochód i spokojnie się przepakować.
Zabieramy wszystkie rzeczy z namiotu i wrzucamy do samochodu. Wracam szybko do namiotu aby go zwinąć. Wyciągam wszystkie szpilki i idę do samochodu. Jestem już blisko, kiedy słyszę krzyk Kuby – namiot ucieka. I rzeczywiście, namiot pchany silnymi podmuchami wiatru odlatuje. Naciągnięte maszty działają jak żagiel. Namiot to opada, to unosi się do góry. Rzucamy się wszyscy za namiotem. Ale ten jest szybki. Rozdzielamy się, aby zajść go od flanki. W pewnym momencie tracę namiot z oczu. Wszędzie wokół bazaltowa skała ostra jak nóż. Biegnie się ciężko. W myślach namiot przedstawia się jako strzęp materiału. Nagle krzyk. Mają go. Namiot, jakimś cudem zatrzymał się na skraju dużego jeziora. Jeszcze jeden podmuch wiatru i nie byłoby czego gonić. Napięcie schodzi z nas momentalnie. O dziwo nie ma prawie żadnych szkód, a spodziewaliśmy się najgorszego. Nauczka na przyszłość.
Już bez większych problemów zwijamy namiot i jedziemy na lotnisko. Tam oddajemy nasz samochód i przepakowujemy się. Zbliża się czas powrotu do domu.
Loty mijają bez większych problemów – tym razem mamy dwie przesiadki – Oslo i Kopenhaga. O 24 jestem w domu. Chłopaki mają jeszcze dojazd do Wrześni i Konina. Jutro trzeba iść do pracy.
Tak się kończy nasza wyprawa. Pozostają wspomnienia, zdjęcia na kartach i slajdach no i plany na przyszłość. Wszyscy jesteśmy zgodni – trzeba to powtórzyć.
Poprzednia część relacji jest dostępna pod tym linkiem.
Leave a reply