Zapraszam na pierwszą część relacji z krótkiego wypadu fotograficznego na Islandię.
Dzień pierwszy – środa – 30 października
Skąd się wzięła Islandia na mojej mapie? Jak to skąd? Przecież nie sposób przejść obok “wrót do piekieł”. A tak właśnie Islandia była określana w XVIII i XIX wieku. Na moim celowniku Islandia pojawił się już w 2008 roku. Wtedy jednak, po miesięcznych przygodach w wysokich Himalajach porzuciłem plany odwiedzenia wyspy. Musiałem się wygrzać. A lodowa wyspa tego nie zapewniała. I tak trafiłem na Nową Zelandię :-). Kolejny raz mieliśmy polecieć na Islandię w 2010 roku. Z Żoną i Synkiem. Całe trzy tygodnie. Opracowałem plan (do przeżycia dla mojej Rodziny :-), zabookowałem noclegi, wynająłem samochód. Pech chciał, że wypożyczalnia podniosła mi cenę na dwa miesiące przed wylotem. Nowa cena za jeepa była już kosmiczna, więc daliśmy sobie spokój. Obraziłem się na wyspę.
Aż przyszedł rok 2013. W środę, 20 października, dokładnie o 22.31 moja noga stanęła na islandzkiej ziemi. Zaraz po niej .. druga noga zrobiła to samo. Ten moment zawsze mnie wzrusza. Po tygodniach / miesiącach planowania, dopinania szczegółów, ślęczenia po nocach nad mapami, katem padania promieni słonecznych, itp., wreszcie przychodzi czas w którym naciskam przycisk „sprawdzam”. I zaczyna się czas całkowicie innych lęków i obaw :-).
Islandia w listopadzie? Wielu odradzało. Że pogoda paskudna, że ciemno, wieje, pada deszcz, a nawet śnieg. Czyste samobójstwo. Ale ja wiedziałem swoje. Październik i początek listopada to okres bardzo dynamicznej pogody. Różne cuda dzieją się wówczas na niebie. A o to przecież w fotografii chodzi. Aby nie było nudno. Zresztą nawet niepogoda na Islandii nie ogranicza robienia zdjęć.
Z założenia to był krótki wypad. Ograniczały mnie różne czynniki, więc tym razem w grę nie wchodziła miesięczna eskapada. Czasu miałem na 4-5 dni. Tyle wynegocjowałem z Żoną i na tyle miałem zebranych punktów :-).
Byłem zdecydowany jechać nawet sam, ale na szczęście udało mi się namówić moich “tatrzańskich” kolegów na wspólny wypad. I tak z Karolem, Jakubem i Maciejem stanęliśmy w środę, 30 października przez tablicą odlotów na poznańskiej Ławicy.
Dzięki uprzejmości linii lotniczej SAS i Icelandair, po 5 godzinach, wliczając w to przesiadkę w Kopenhadze, wylądowaliśmy w byłej amerykańskiej bazie lotniczej – Keflaviku. Lot, jak to lot. Nic szczególnego. Za wszystko już trzeba płacić. Dobrze, że przynajmniej miałem więcej miejsca na nogi siedząc przy wyjściu awaryjnym. Pośród pasażerów widocznie wyróżniał się Kuba. Nie mógł stanąć wyprostowanym bo głowa usilnie starała się przebić sufit :-).
Bagaże przyleciały razem z nami, mogliśmy zatem realizować dalszą część naszej wycieczki. O 22.30 lotnisko wyglądało na wymarłe. Nie jest zresztą duże, pomimo całkiem sporego ruchu lotniczego. Sporego, jak na 320-tysięczne państwo. Żwawo udaliśmy się do stoiska wypożyczalni samochodów, gdzie miał czekać na nas Hyundai i30. Samochód nieduży, to fakt. Pierwotnie jednak Karol nie miał z nami lecieć, stąd Hyundai wydawała się wystarczający. Ostatecznie jednak Karol nie wytrzymał napięcia i dołączył do naszej grupy. Na lotnisku stanęliśmy zatem przed nie lada wyzwaniem. Jak się pomieścić w samochodzie. A każdy, poza mną i Maciejem, pomimo próśb i gróźb, maił walizkę jakby jechał na 2 tygodnie na Alaskę w środku zimy. Walizy kolegów były olbrzymie.
Zakładając wstępnie taką sytuację próbowałem zmienić rezerwację jeszcze w Polsce. Ale okazało się, że dostępne są tylko samochody z automatyczną skrzynią biegów, a ja takimi nigdy nie jeździłem. Nie chciałem zaczynać przygody z takimi samochodami właśnie na Islandii.
Kiedy zobaczyłem walizki kolegów nie było już jednak odwrotu. Negocjacje z miłą panią okazały się owocne i podstawiono nam Skodę kombi 4×4 z podwyższonym prześwitem. Automat. W sam raz na islandzkie szutrowe drogi. Przy czym o szaleniu w interiorze nie było mowy. Za niskie progi. Dosłownie.
Przy okazji rozwiązaliśmy również problem drugiego kierowcy. Początkowo miałem być jedynym kierowcą. Ale mój stan fizyczny po nocnych harcach moich Synków nie pozwoliłby mi na długie prowadzenie samochodu, szczególnie pierwszego dnia (a raczej nocy). Za dodatkową opłatą Karol został zatem drugim kierowcą. Takie rozwiązanie okazało się strzałem w dziesiątkę, gdyż permanentnie byliśmy zmęczeni i prowadzenie w pojedynkę mogło się źle skończyć.
Samochód mieścił cały nasz bagaż. Wszystko wręcz idealnie pasowało. Już przy pakowaniu Kuba wypatrzył zorzę polarną. Wysoko nad naszymi głowami płynął przez niebo wąski pasek zieleni. To jaśniał, to bladł. W towarzystwie zapanowała euforia i już wszyscy chcieli wyciągać statywy. Ale fotografowanie zórz polarnych na lotniskowym parkingu to niezbyt dobry pomysł, stanęło zatem, że ruszamy do naszego celu bez zatrzymywania się na zdjęcia. Mieliśmy przed sobą prawie 5 godzin jazdy na lodową plaże koło laguny Jokulsarlon. Niezły kawałek zważywszy, że byliśmy po normalnym dniu pracy, długim locie, a wszędzie panowała ciemność.
Spektakl na niebie trwał dosyć długo. Ewidentnie zorza była bardzo nisko, gdyż po pierwsze była prawie w zenicie, a po drugie bardzo szybko zmieniała swój kształt. Chłopacy jechali z nosami przyciśniętymi przez szybę. Ja , jako kierowca, musiałem się zadowolić szybkim zerkaniem przez przednią szybę. Nie było to jednak bezpieczne, więc dałem sobie spokój. Przyjdzie czas i na mnie.
Automat nie okazał się problemem i dosyć szybko opanowałem jego arkana. Jeszcze zakupy butli z gazem na stacji benzynowej i pruliśmy już 100 na godzinę po pustych drogach Islandii. Humory dopisywały. Zmęczenie dawało się jednak we znaki. Zacząłem zamykać oczy i opadać w ramiona Morfeusza …
Zapraszam na część drugą.
2 komentarze
czyli wyladowles w dniu moich 40tych urodzin! :)
ja tez w ten dzien bylem w zimnym rejonie w poblizu lodowca :)
Opiłem Twoje urodziny kubeczkiem whisky wieczorem :)