Obiecałem, że podzielę się z Wami historią dwóch zdjęć wyróżnionych w konkursie Glanzlichter 2011. A, że obietnic należy dotrzymywać, poniżej prezentuję historię pierwszego z nich zatytułowanego „Dziura w chmurach”.
Ktoś kiedyś powiedział, że fotografia to sztuka czekania. To prawda. Często bowiem nasze najlepsze zdjęcia to te wychodzone i wyczekane. Nie ma zatem fotografii bez czekania. Tak było i w tym przypadku.Zdjęcie zostało zrobione podczas fotograficznej wyprawy w Himalaje, którą miałem przyjemność organizować z Michałem. Spędziliśmy tam prawie miesiąc, często w trudnych warunkach, starając się sfotografować piękno gór. Pewnego dnia, na drodze do bazy pod Mount Everestem, szukałem lepszych ujęć nieodległych szczytów – Lhotse i Nuptse – chyba jednych z piękniejszych szczytów jakie widziałem w życiu. Zatrzymaliśmy się w małej mieścinie (raptem kilkanaście domów) zwanej Lobuche (w zasadzie istnieje tylko dla takich jak my trekerów i dla wypraw na Mount Everest).
Starając się nie zamarznąć (warunki lokalowe były straszne – była to, jak się później okazało – jedna z trudniejszych naszych nocy), postanowiliśmy wspiąć się na górujące nad wioską wzgórza. Mieliśmy nadzieję znaleźć dobry punkt na zbliżający się zachód Słońca. Podczas wspinania, będąc już stosunkowo wysoko, cały świat wokół nas przykryły nagle chmury. Straciłem kontakt z Michałem. Postanowiłem na niego poczekać. Jednocześnie miałem nadzieję, że chmury się rozstąpią. Były koloru niebieskiego, zakładałem, że są stosunkowo cienkie.
Kiedy po jakimś czasie Michał się nie pojawiał, zacząłem się trochę o niego martwić. Postanowiłem poczekać jeszcze 10 minut, a następnie zacząć go szukać. Oczywiście jak na zawołanie Michał wychynął zza okolicznych skał. Pomimo niesprzyjającej pogody postanowiliśmy zdobyć jeszcze jeden – dwa grzbiety mając nadzieję na ciekawszy widok. Po kilkunastu minutach byliśmy na miejscu. Chmury nadal wszystko pokrywały wokół. Pomimo tego zdecydowaliśmy poczekać aż do zachodu licząc na jakieś przejaśnienie. Oznaczało to zejście po nocy, ale nie po to dotarliśmy tak daleko, aby z tego powodu się wycofać. Decyzja okazała się słuszna.
Robiło się coraz zimniej i ciemniej. Szanse na piękny zachód malały z każdą minutą. Nagle kątem oka dostrzegłem światło na chmurach. Po chwili zza chmur wychynęły gorejące od zachodzącego Słońca stoki Lhotse. Sprzęt miałem przygotowany, więc wykorzystałem ten czas jak najlepiej umiałem. Ale, że pokaz był spektakularny, to byłem strasznie podekscytowany. Nie wiedziałem do końca czy stać i podziwiać, czy robić zdjęcia. Starałem się zatem i podglądać i robić zdjęcia. Wszystko trwało raptem kilkanaście sekund. Wystarczająco długo, aby zrobić kilka zdjęć. Taki pokaz odbył się jeszcze dwa razy. Po czym wszystko ponownie przykryło się chmurami. I pomimo dalszego oczekiwania, chmury się już nie rozstąpiły.
Jak łatwo przypuszczać, zejście nie należało do najprzyjemniejszych. A Michał do dzisiaj pluje sobie w brodę, że nie zrobił zdjęcia Sherpom, na których natknęliśmy się przy schodzeniu, a którzy palili małe ognisko w takiej prawie jaskini.
Tak powstało to właśnie zdjęcie. Warto czasami zatem poczekać. Choć znam wiele przypadków, kiedy to oczekiwanie zakończyło się niczym. Tym bardziej doceniam jednak moment taki jak ten powyżej.
Leave a reply